czwartek, 5 stycznia 2023

The Storyteller. Opowieści o życiu i muzyce - Dave Grohl




Macie też tak czasami, że artysta, którego lubicie i cenicie sprawia wrażenie osoby, którą z przyjemnością zaprosilibyście do domu? W sumie nie znacie człowieka, ale intuicja podpowiada, że możecie go ugościć kawą w stołowym bez obawy, że zwinie wam zastawę, a po kieszeniach pochowa łyżeczki. Dla mnie David Grohl zdecydowanie należy do takich osób. 

Jednak to nie jest najważniejsza myśl, dzięki której sięgnąłem po jego autobiografię. Główny powód jest taki, że facet był zamieszany w powstanie płyt, które zdecydowanie odcisnęły wpływ na moim życiu i trafiły strzałą prosto w serce. Począwszy od "Nevermind' Nirvany po "Songs for the Deaf" Queens of the Stone Age. Od albumu Killing Joke z 2003 roku po nagrania supergrupy Them Crooked Vultures. Właściwie od początku lat 90 nasze drogi muzycznie się krzyżują. 

To też gość, który potrafił wyjść z cienia Nirvany i nie został na zawsze „byłym perkusistą tej słynnej kapeli". Potrafił stworzyć kolejną, fascynującą historię z nowym projektem, czyli Foo Fighters. I nagrał z nią  płytę, której słuchanie sprawia mi taką samą (wiem, bluźnię teraz) przyjemność jak słuchanie nagrań Nirvany. Chodzi mi o album "The Colour and the Shape ", który należy do mojego prywatnego, muzycznego kanonu lat 90. 

Od razu uprzedzam, że ta książka też trafi do mojego kanonu, tym razem ulubionych lektur dotyczących artystów. Bo to wspaniała afirmacja życia, swojej pasji, miłości do muzyki i szacunku do ludzi, którzy ją tworzą.  Ale nie bójcie się, nie ma tam słodzenia i lukru. Jest szczerość i "chore" poczucie humoru, właśnie takie jakie uwielbiam. 

Motywem przewijającym się przez całą książkę jest (teoretycznie mało rokendrolowa) wielka miłość i szacunek Davida Grohla do mamy. Artysta opowiada o tym, że to jego najlepsza przyjaciółka, u której może liczyć na bezwarunkowe wsparcie. Dużo trudniejsze relacje (i brak zrozumienia) łączyły go z ojcem. Warto jednak zwrócić uwagę jak  pięknie jest opisane ich ostatnie spotkanie. 

Temat rodziny pojawia się na kartach tej książki wielokrotnie. David Grohl wspólnie z żoną wychowują trzy córki. W jednym z rozdziałów poznajemy historię kombinowania i przekładania koncertów oraz układania terminarzu lotów, żeby tylko dotrzymać słowa i zdążyć na wspólny bal dzieci. Teoretycznie wydaje się nietrudne dla gwiazdy rocka, jednak sprawa dotyczy szybkiego przelotu... z Australii do USA! I równie szybkiego powrotu na koncerty na Antypodach!  W książce przedstawiona jest też scena, w której David nie może ukryć wzruszenia, kiedy w pewnym momencie jego córka Harper (wtedy ośmioletnia) mówi, że chcę się nauczyć grać na perkusji. 

Ale chyba najważniejszy (muzyczny) wpływ wywarła na Davida Grohla jego kuzynka Tracey, która zabrała go na pierwszy koncert. Tak się składało, że był to występ niezależnej (ale bardzo wpływowej) chicagowskiej załogi punkowej Naked Raygun. Do tej pory trzynastoletni Davidek (wpatrując się w plakaty m.in. Kiss i Led Zeppelin) wyobrażał sobie, że niedostępne zwykłym śmiertelnikom i składające się z wirtuozów zespoły występują na gigantycznych scenach pośród laserów. Okazało się, że istnieją też małe klubiki z artystami grającymi na wyciągnięcie ręki! Wtedy artysta odkrył najważniejszy element rock'n'rolla a mianowicie jak sam stwierdził "surowe i niedoskonałe brzmienie ludzi, którzy uwalniają swój najgłębiej skrywany głos, żeby mogli go usłyszeć wszyscy". I pomyślał, że on też tak może! To był dla niego moment przełomowy. 

To co uderza w tej książce, to niesamowita determinacja w dążeniu do celu i przekonanie o sensowności tego co się robi. David nie wątpił nigdy, choć bywało różnie. Choćby kiedy działał w grupie Scream i bujał się po różnych spelunach w USA i Europie.

Później przyszła Nirwana i wszystko się zmieniło. Ten okres opisany jest z dużą czułością, ale też smutkiem (wiadomo jak to się skończyło). Nirvana to była dysfunkcjonalna (jak pisze sam David), ale kosmiczno-magiczna (jak dopowiadam ja) ekipa. Tym większy szacunek budzi mnie postawa artysty, że później nie odcinał kuponów i nie jechał na opinii "gościa z Nirwany", tylko otworzył nowy rozdział z Foo Fighters. 

Żeby  jednak nie było tylko na poważnie. Książka jest też pełna dziwnych, wciągających i śmiesznych historii i anegdot. Do nich należy choćby surrealistyczna podróż do klubu ze striptizem (który prowadziła ekipa z Pantery)  czy wizyty w Białym Domu. Przyznacie, duży rozrzut tematyczny.

Są również opisane spotkania z innymi muzykami, w książce przewija się Paul McCartney, Tom Petty, AC/DC, Iggy Pop, Joan Jett, Neil Young, stary dobry kumpel Josh Homme z Queens Of Stone Age czy nawet Rick Astley! 

Wspomniałem wcześniej  o mojej sympatii do Davida Grohla, ale jak mam nie lubić gościa, którego jednym z ulubionych zakątków jest bajeczna kraina spokoju, czyli The Ring of Kerry w południowo-zachodniej Irlandii? Tak się składa, że moim też. 

Bardzo podoba mi się też maksyma Davida "udawaj aż sìe uda", bo parę razy już ją sam stosowałem. Do tego dochodzi wspomnienie wspaniałego koncertu Foo Fighters, który zagrali w 2018 roku na Open’erze. Charyzma, dobra zabawa i potężne brzmienie.

Na koniec zacytuję wam słowa Davida Grohla dotyczące miłości, bo myślę, że idealnie nadają się na motyw przewodni książki:
"Uczucie, ktore wymyka się rozumowi i nauce. Mam wielkie szczęście, że dostałem dużo miłości. Kto wie, może to ona najsilniej wpływa na nasze życie. To na  pewno najważniejsza muza każdego artysty. A nic nie może się równać z miłością matki. To najpiękniejsza pieśń życia. Wszyscy mamy dług u kobiet, które dały nam życie. Bez nich nie byłoby muzyki" 

Doceńcie że nie streściłem wam (choć mnie korciło) całej książki, ale przy okazji uwierzcie, że warto po nią sięgnąć. Mogę nawet pożyczyć.




środa, 22 grudnia 2021

      Ulubione płyty 2021 roku



U mnie rok bez muzyczno-płytowego podsumowania, to jak Rambo bez opaski na głowie, coś (nomen omen) nie gra zdecydowanie. 

Specjalnie nie używam słowa "najlepsze" (bo tego nie wiem), tylko "ulubione" bo to właśnie te niżej wymienione porządnie namieszały mi w głowie. 

Najpierw zagraniczne, potem polskie, bez konkretnej kolejności, za to z krótkim uzasadnieniem i wytłumaczeniem. 



ROBERT PLANT & ALISON KRAUSE "Raise The Roof"



Jak to było w „Psach” Pasikowskiego? „Czasy się zmieniają, a pan ciągle jest w komisjach.” 

Z Robertem Plantem jest tak, że czasy, mody się zmieniają, a on nie nagrywa kolejnej, nudnej, przewidywalnej rockowej płyty, tylko cały czas kombinuje jak tu nas artystycznie poruszyć. 

W tym roku razem z Alison Krause (to ich druga wspólna płyta), wzięli na warsztat utwory innych wykonawców (plus jeden premierowy kawałek) i stworzyli wspaniałą folkowo-bluesową mieszankę. 

Jak się artystycznie starzeć z klasą, uczcie się od pana Roberta.


CURTIS HARDING "If Words Were Flowers"



Życie jest jednak niesprawiedliwe. Czemu taki (znakomity skądinąd) Michael Kiwanuka jest tak bardzo popularny, a Curtis Harding już średnio bardzo? 

Oni poruszają się w podobnej stylistyce, a tak się składa, że Curtis wydał w tym roku album będący porywającą mieszanką soulu, folku, rocka i psychodelii. 

Ja tam będę non stop rozpowiadał na mieście, że to naprawdę wspaniały artysta i proszę dać mu szansę.   



GOJIRA "Fortitude"



Ta kapela to zdecydowanie mój numer jeden ostatnich lat jeżeli chodzi o ciężkie granie. Może nie przeskoczyli poprzedniej swojej płyty „Magma”, ale wysoki poziom utrzymany. 

Dodatkowo kupili mnie utworem „Amazonia”, aż się przypomniały piękne czasy „Roots”  Sepultury.



ADELE "30"



Jak dobrze posłuchać płyty, nad którą góruje pierwiastek ludzki, a nie wypolerowane brzmienie, gdzie odpowiednia produkcja robi dodatkową robotę. Tutaj najważniejszą robotę robi oczywiście jedyny w swoim rodzaju wokal pani Adele. 

Zabawne, że ja specjalnie nie kochałem (doceniałem oczywiście, ale bez pisków) jej poprzednich płyt, a przypasowała mi ta, na którą sporo ludzi narzeka, że smęty itd. Ale jakie to piękne i nastrojowe smęty i snuje! 

Słychać klimat lat 70. słychać Arethę Franklin, Carole King czy brzmienia wytwórni Motown. Ja przyciemniam światło i wgłębiam się w ten muzyczny opis trudnych relacji damsko-męskich (Adele na tym albumie odwołuje się do bolesnego rozstania z mężem).



TURNSTILE "Glow On"



Bo dobry, muzyczny hardcore nie jest zły, jednak ważne dla mnie jest, aby nie była to przewidywalna, jednostajna młócka. 

Oni oferują potężne granie, jednocześnie odważnie wykraczają poza ramy sztywnego schematu jeżeli chodzi o ten gatunek. 

Czyli przygotujcie się momentami na elementy ciężkiego funku a nawet…sambę!



JOHN MAYER "Sob Rock"



Jak do podstawówki chodziło się w latach 80. to trudno nie mieć sentymentu do tej dekady. John Mayer chyba też ją ma, bo właśnie nagrał płytę, która jest hołdem dla tej epoki. 

W całości. Począwszy od świetnej, stylizowanej okładki, a na brzmieniu kończąc. Ale to też po prostu świetne pop-rockowe dźwięki, zagrane z klasą i polotem. 

Ta płyta towarzyszyła mi latem nad polskim morzem, ale kiedy jej słuchałem, to bardziej przenosiłem się do USA na Florydę i stawałem się jednym z bohaterów serialu „Miami Vice”.



THE WAR ON DRUGS "I Don't Live Here Anymore"



Nadal jesteśmy w latach 80. Oryginalny i twórczy muzyczny powrót do przeszłości jako sposób na przyszłość?  

Z The War On Drugs to się udaje od kilku ich płyt, tegoroczna nie jest wyjątkiem.



MASTODON "Hushed and Grim



Mam kolegę w pracy, który uwielbia składać modele samochodów z klocków wiadomej firmy (żeby nie było reklamy). To długa i misterna praca/pasja/zajęcie. 

Kiedy słucham nowej płyty Mastodon, przychodzi mi na myśl właśnie ta czynność, bo jej słuchanie to właśnie dla mnie coś w stylu długiego składania takiej misternej budowli. Trzeba mieć cierpliwość. 

Kiedy dowiedziałem się, że to będzie długi, dwupłytowy album, pomyślałem „o, nie, kolejna kapela, która potknie się o własną megalomanię”. Na szczęście to nie w tym przypadku. Ta płyta potrafi odwdzięczyć się za uważne słuchanie. Odkrywamy cierpliwie i małymi kroczkami.



DELVON LAMARR ORGAN TRIO "I Told You So"



Musi być też u mnie akcent jazzowy, bo w 2021 ukazało się sporo dobrych rzeczy i np. tacy Sons Of Kemet już się zmieścili (choć zasługują). Jednak wtedy musiałbym stworzyć odrębną listę jazzową 

Padło na ekipę, która może nie ląduje na pierwszych stronach gazet branżowych, ale za to potrafi porywająco miksować jazz z soulem i funkiem. 

Uwaga, może przemówić nawet do tych, którzy uciekają od jazzu, jak politycy od dziennikarzy na sejmowych korytarzach. Fragment ich utworu dostąpił zaszczytu i funkcjonuje jako dzwonek w moim telefonie.



SAINT ETIENNE "I've Been Trying To Tell You"



Nic nie poradzę, mam dużą słabość do elektroniki z lat 90. I nie, nie chodzi o kolorowe telewizory z tyłkiem i odtwarzacze VHS, ale o grupy, style muzyczne i brzmienie. 

Czyli o drum'n’bass, trip hop itd. 

Saint Etienne to londyńska grupa właśnie z tamtych czasów. I tak się składa, że ta grupa teleportowała się do współczesności i zafundowała klimatyczne, delikatne i subtelne brzmienie, które znakomicie się prezentuje w czasie teraźniejszym.



FISZ EMADE TWORZYWO "Ballady i protesty"



Kiedy ta znana i lubiana ekipa wydaje kolejną płytę, to zawsze jest to poważne wydarzenie. Jednak do dobrego łatwo się przyzwyczaić, więc można popaść w rutynę, odruchowo pochwalić i zapomnieć. 

Nie w tym przypadku. Ta płyta zostanie ze mną na dłużej. Bogactwo jej brzmień, klimatów pozwala przy każdym kolejnym słuchaniu na odkrywanie jej na nowo. A jeden utwór zostanie już ze mną na zawsze. „Za mało czasu”…kruca bomba…

„Muzyka jest moim narkotykiem,

Nic innego nie używam,

Nie używam i nie piję.

(Mam za mało czasu)

Muzyka jest moim narkotykiem,

Moim rodzinnym miastem.

(Mam za mało czasu)

Mam już za mało czasu,

Muzyka nie pozwala mi się zestarzeć"



WOJTEK MAZOLEWSKI "Yugen"



Tym razem artysta postawił na gitarowe granie, organiczne i przy tym optymistyczne.  

Normalnie bliższe mi jest punkowe wkurzenie, kontestacja i krytyczne myślenie…ale chyba teraz potrzebuję trochę tej hippisowskiej, czystej naiwności w dobrym tego słowa znaczeniu. 

Miłość, przyjaźń, empatia, jak bardzo nam tego potrzeba w tym podzielonym świecie…idealna płyta dla mnie na te popieprzone czasy. Bo całkiem sensowny jest ten „Manifest” otwierający album.

„Niech na świecie będzie pokój, radość, przestrzeń wypełniona miłością

Mamy krystaliczne powietrze, tolerancję i sprawiedliwość dla wszystkich

Tworzymy siłę i moc

Wszyscy będziemy szczęśliwi

Przestrzeń wibruje radością”



WALUŚKRAKSAKRYZYS "Atak"



Artysta, który z kopa otworzył drzwi naszego rodzimego przemysłu muzycznego. 

Dowód na to, że ze starych (rockowo-punkowych z dodatkiem elektroniki) klocków, można zbudować coś interesującego, jak się ma głowę na karku.



KUBA WIĘCEK TRIO & PAULINA PRZYBYSZ



Artystka w listopadzie występowała u nas w Łaskim Domu Kultury. Wtedy promowała zeszłoroczną, znakomitą płytę „Odwilż”, ale tak się złożyło, że w listopadzie wyszedł też ten wspólny album z jazzową ekipą Kuba Więcek Trio. 

To muzyczna interpretacja „Pieśni Świętojańskiej o Sobótce”, czyli literackiego renesansowego dzieła Jana Kochanowskiego. 

Od razu kiedy posłuchałem pierwszego utworu „Chuć” wsiąknąłem i nie mogłem się oderwać. Piękny muzyczny, staropolski wynalazek.



FERTILE HUMP  "The Break Up Club"



Od dawna jestem fanem muzycznych duetów damsko-męskich (The White Stripes, The Kills) i bardzo się cieszę , że mamy też naszego polskiego reprezentanta w tej dyscyplinie.  

Mieszanka bluesa i rocka na tyle brudnego, zgniłego, błotnistego, że nie może się nie podobać!



KAŚKA SOCHACKA



Pamiętam mój pierwszy kontakt z tą artystką. Nieodżałowana radiowa Trójka i koncert w  studiu im. Agnieszki Osieckiej. Styczeń 2020, występowała w ramach Offensywy De Luxe, czyli specjalnego, koncertowego wydania kultowej audycji Piotra Stelmacha. 

Byłem wtedy w tym studiu na widowni. Sam Kortez ją wspomagał, reszta zespołu też bardzo doświadczona. Było niby ok, jednak obserwując artystkę wyczuwałem tremę, jakieś takie wycofanie…może to ranga wydarzenia (plus transmisja w radiu na żywo) lekko paraliżowała. 

Wtedy nie do końca mnie przekonała, jednak ta płyta przekonuje mnie od początku, idealnie się sprawdzała w jesienne wieczory. A na jej koncert z przyjemnością i niechybnie prędzej czy później trafię znowu.



HENRYK DEBICH "Zbliżenie" 



Lata 80. to czasy orkiestr. Pamiętam jak orkiestra Alex Band pod szefostwem Aleksandra Maliszewskiego obstawiała festiwal w Sopocie, orkiestra Zbigniewa Górnego Opole. 

Orkiestra Henryka Debicha obstawiała wtedy chyba festiwal piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu, który nawet dla dzieciaka takiego jak ja był synonimem obciachu raczej. 

Kiedy teraz po latach dzięki wytwórni Astigmatic Records (która przekopała się przez archiwa Radia Łódź) poznaję nagrania Orkiestry pod batutą Henryka Debicha z wcześniejszych lat 70. to przecieram oczy ze zdumienia. Toż to jazzowo-funkowa bomba! To fascynująca muzyka niczym z jakiegoś starego hollywoodzkiego filmu z Nowym Jorkiem w tle. 

Przepraszam, Łodzią.



RALPH "Kora" 



Ralph oddaje hołd Korze. Przy okazji mierzy się z ikonicznymi utworami…i zwycięża. 

Piękna, oryginalna, spełniona muzyczna fantazja pokazująca jednocześnie jak ponadczasowe, ponadgatunkowe są te kawałki.



VARIETE "Dziki książę"



Nowofalowi (czy komuś jeszcze takie określenie coś mówi?) weterani w natarciu. Przemyślane, hipnotyzujące, inteligentne granie z wielowymiarowymi tekstami lidera grupy, poety Grzegorza Kaźmierczaka. 

Aha, dla tych którzy nie są ze Zduńskiej Woli, Variete to też nazwa knajpy, która do niedawna gościła sporo artystyczno-pijacko-inteligencko-łajdackich dusz i była miejscem inspirujących spotkań. 

Chciałbym kiedyś usłyszeć Variete w Variete.



BIBOBIT/OSIECKA "Co to za czas"



Październik to miesiąc urodzin Agnieszki Osieckiej. W październiku występowała u nas w Łaskim Dom Kultury Maja Kleszcz z projektem „Osiecka De Luxe”. W październiku też laureaci konkursu Męskiego Grania, grupa Bibobit wydała tę płytę. 

Agnieszka Osiecka nadal inspiruje młodszych i starszych, a ja lubię słuchać efektów tych inspiracji. W tym przypadku jest trochę soulowo-jazzowo, trochę elektronicznie z funkową domieszką. 

Mój faworyt z tej płyty? „Kobiety, których nie ma”.



                                                                                                                    Michał Jędrasik



























 





 

czwartek, 25 listopada 2021

                Sinead O'Connor 

                "Wspomnienia" 



To była końcówka 1987 roku, albo początek 1988. Jako dwunastolatek siedziałem już po uszy w muzyce, która (obok piłki nożnej) była moją główną namiętnością. Wtedy jeszcze też do końca nie mogłem się zdecydować czy zostanę muzykiem czy piłkarzem. Nie zostałem ani jednym ani drugim, ale natrętnie blisko tych dziedzin się kręcę i nie odpuszczam.

Jednak wracając do tamtych czasów…to jeszcze była komuna, schyłkowa, bo schyłkowa, ale nadal dostęp do muzy był utrudniony. Dobre winyle zdobywało się trudno, kasety się przegrywało, powszechność i dostępność płyt kompaktowych miała dopiero nastąpić. 

Gdzieś po omacku starałem się sam edukować, z pomocą przychodziło radio (oczywiście głównie Trójka) i pisma „Non Stop” i „Magazyn Muzyczny”. Co do telewizji, to było słabo niestety. MTV nie było jeszcze dostępne, własna antena satelitarna była w sferze nieosiągalnych marzeń, równie dobrze mogłem marzyć o locie w kosmos, podobne prawdopodobieństwo realizacji.

Natomiast do tej pory pamiętam jeden program, w którym były wtedy reglamentowane teledyski. W drugim programie telewizji leciała „Wideoteka”, którą prowadził dziennikarz Krzysztof Szewczyk.

I tam po raz pierwszy zobaczyłem Sinead O’Connor. Ogoloną na łyso dziewczynę, która wyglądała na wkurzoną. To było video do utworu „Mandinka”. Połączenie jej zadziornego wyglądu, głosu, genialnej piosenki robiło piorunujące wrażenie.

Właściwie od tego momentu jej twórczość towarzyszy mi cały czas. Śledzę, słucham, obserwuję. Właśnie wyszła jej autobiografia „Wspomnienia” i ja nie mogłem jej nie przeczytać. Tym bardziej, że  życie artystki jest gotowym materiałem na jakiś oscarowy scenariusz, za który, mam nadzieję, kiedyś ktoś kompetentny się zabierze.

Jaki obraz Sinead O’Connor wyłania się z tej książki? Przede wszystkim duży szacunek dla artystki za jej otwarte, nieupiększające spojrzenie na siebie. Zaczyna się oczywiście od dzieciństwa, które było trudne i pokręcone jak cała historia Irlandii, kraju w którym się urodziła. 

Trudne relacje z matką (bicie, poniżanie), kradzieże, permanentny bunt, a przy tym miłość do muzyki. I niezachwiana, silna, emocjonalna wiara w Boga, przy całym buncie w stosunku do instytucji kościelnych. Przecież to ona podarła zdjęcie papieża zanim to stało się modne! Ale o tym później. 

Wróćmy jeszcze do jej okresu dorastania w Dublinie. Wątek ojca, matki, rodzeństwa, macochy, relacji przepełnionych całą paletą rozmaitych uczuć, to zajmuje dużą część książki. Pierwszy seks, pierwsze nałogi, te opowieści wciągają jak błoto, zalegające po deszczu  na pewnej ulicy w Zduńskiej Woli, która nie powąchała asfaltu.

Sinead O’Connor pod koniec trzynastego roku wylądowała w ośrodku rehabilitacji dla dziewcząt sprawiających problemy wychowawcze. Dalej w jej nastoletnim życiu było równie wartko i barwnie. 

W książce oprócz rodziny pojawia się też sporo bohaterów bliższego i dalszego planu, którzy mieli wpływ na Sinead O’Connor. Jest m.in. o księdzu, który zachęcał do śpiewania, siostrze zakonnej Margaret, która też uwielbiała śpiewać…artystka bardzo ciekawie i bez upiększeń opisuje ten okres kształtowania się jej postawy.

W dalszej części książki jest już o jej przenosinach z Dublina do Londynu i błyskawicznej karierze w muzycznym biznesie. Muzycy, producenci, manadżerzy (ci uczciwsi, porządniejsi i ci trochę mniej), pojawia się już cały ten świecący jak wielki neon świat.

Po dwóch pierwszych swoich płytach („The Lion and the Cobra” i „I Do Not Want What I Haven’t Got”) Sinead O’Connor miała cały świat u swoich stóp. I koncertowo, na własne życzenie to spieprzyła. Choć sama artystka ma o tym inne zdanie:

Epizod z papieżem był daleki od zniszczenia mojej kariery. On sprowadził mnie na drogę, która bardziej do mnie pasuje. Nie jestem gwiazdą popu. Jestem zbuntowaną duszą, która od czasu do czasu lubi pokrzyczeć do mikrofonu. Nie potrzebuję być lubiana”.

Myślę, że te słowa idealnie oddają całe podejście artystki do swojej kariery, niemniej jednak warto poczytać sobie o tej całej aferze, plus o paru innych. Choćby o aferze z amerykańskim hymnem, kiedy dosłownie zaczęto protestować w USA przeciwko jej koncertom. Sinead z właściwym sobie poczuciem humoru wtedy przebierała się, wtapiała w tłum i sama protestowała przeciwko sobie!

Jest też parę smakowitych anegdot o muzykach. Pojawia się m.in. Michael Hutchence, Lou Reed, Bob Dylan. Oddzielne miejsce w książce zajmuje Prince, wtedy jest mrocznie, groźnie i diabelsko, oj, dostaje mu się bardzo.

Artystka później nie przemilcza też swoich kłopotów psychicznych i zdrowotnych, ta otwartość w mówieniu o sobie jest naprawdę dużym atutem tej książki.

Nie będę zdradzał, jaki finał mają „Wspomnienia”, w którym momencie życia Sinead O’Connor teraz jest. Czy udało jej się pozbierać, wylizać rany czy wręcz przeciwnie…to oceńcie sami.

Będzie dużo „W” na koniec. Bo jeżeli chodzi o te „Wspomnienia” to czasami jest Wrażliwie…a czasami Wściekle…ale zdecydowanie Warto je przeczytać.


"Wspomnienia"

Sinead O'Connnor

Tłumaczenie: Katarzyna Mojkowska

Wydawnictwo: Agora


 


sobota, 7 sierpnia 2021

 

  "Music Box. Woodstock 99': Pokój, miłość i agresja", czyli dokument o tym jak "koncertowo" roztrwonić legendę.

 


Opowieść o Woodstock 99 łatwo byłoby ubrać w komedię, nabijając się końca lat 90.: z mody, muzyki. Ale tak naprawdę wydarzenia potoczyły się jak w horrorze” – Garret Price (reżyser filmu)

Od tych słów zaczyna się film „Woodstock '99: Pokój, miłość i agresja”, sam tytuł już intryguje.

Co się m.in. kojarzy z różnymi festiwalami i Woodstockiem (tym polskim odpowiednikiem też)? Niewinne, służące do zabaw i smarowania, błoto.

Otóż w 1999 roku błoto wymieszało się z gównem. I to nie tylko w przenośni, ale i dosłownie.

Jednak najpierw cofnijmy się jeszcze trochę bardziej w czasie, do festiwalu Woodstock, ale tego z 1969 roku. Przez lata wydarzenie to obrosło niesamowitą legendą. Przyczyniły się do tego wspaniałe koncerty wykonawców, którzy  wtedy naprawdę coś znaczyli (Jimi Hendrix, Janis Joplin, zresztą długo by wymieniać). A pozytywny wizerunek całości utrwalił później dokument, płyta, itd.

Jednak to tylko jedna strona medalu. W filmie, o którym piszę pojawiają się informacje, że wcale nie było tylko tak słodko, peace & love, bla bla bla…, że jak głębiej poskrobać, to pojawiały się zamieszki, armia musiała dowozić zaopatrzenie, były też ofiary. Jednak przez lata otoczono to wydarzenie wręcz magicznym nimbem. W takim wypadku kto by nie chciał powtórzyć tej fantazji?

Dlatego też w 1994 roku ją powtórzono. Bardzo dobrze ją pamiętam, bo, uwaga, była transmitowana w polskiej telewizji! To wydarzenie miało być pomostem miedzy latami 60. a 90., zresztą wystąpili też wykonawcy (Joe Cocker, Santana), którzy odcisnęli swoje wyraźne piętno na koncertach w 1969 roku. To tego doszli artyści, którzy wtedy naprawdę byli w swojej najwyższej formie. To był najlepszy okres Heńka i jego Rollins Band, Les Claypool z swoim Primusem również wysoko szybowali. Do tego choćby Nine Inch Nails, Red Hot Chilli Peppers i wielu, wielu innych. Elektronika (The Orb, Orbital) też była obecna. Dorzućmy jeszcze takie gwiazdy jak Metallica, Aerosmith. Dużo dobrego.

Skoro udało się drugi raz, to czemu nie zrobić kolejnego? Pojawiła się pokusa zorganizowania trzeciej edycji i została wcielona w życie…niestety. Wracamy więc do głównego tematu, czyli filmu,Music Box. Woodstock '99: Pokój, miłość i agresja”, który jest do obejrzenia na platformie HBO GO. 

Dokumentu fascynującego i jednocześnie smutnego. Zapisu dosyć spektakularnej katastrofy, jaką był ten festiwal w 1999 roku. Wyjątkowo upalnych trzech dni agresji i przemocy. To znaczy autorzy tego filmu zdają się stawiać taką tezę, chodź organizatorzy byli trochę innego zdania. I to zdanie jest uwzględnione w tym filmie. Michael Lang (pomysłodawca i kreator poprzednich Woodstocków) oraz John Scher próbują bronić tego wydarzenia. Jednak o obronę tego, co tam się wydarzyło jest trochę trudno.

Ciekawa była już sama lokalizacja. Małe miasto Rome w stanie Nowy Jork. A dokładnie baza lotnicza. W filmie pojawia się nieco sarkastyczna opinia, że organizowanie festiwalu pełnego miłości i pokoju w wojskowej bazie nieco się ze sobą gryzie. To jednak tylko szczegół. Drugą sprawą była chęć całkowitego skomercjalizowania całej imprezy. Woda za 4 dolary? Ta cena jest równie absurdalna również w dzisiejszych czasach.

Kolejny problem, nieczystości. Toalety szybko się przepełniły, szambo zaczęło wyciekać i wymieszało się razem z wodą. W pierwszej dobie młodzież myślała, że tarza się w błocie, a były to po prostu ludzkie ekskrementy.

I chyba najpoważniejsza sprawa. Wiecie jak to to jest na dużych festiwalach? Albo było, bo czasy się trochę zmieniają. No…jest trochę luźniej ogólnie mówiąc. Na tym festiwalu była moda na topless. Tylko to niekoniecznie musi się wiązać z tym, że facetom nagle wydaje się, że mają przyzwolenie na…dotykanie, macanie…tej przemocy seksualnej było tam bardzo dużo. Zresztą posłuchacie co krzyczy tłum, kiedy na scenie pojawia się aktorka Rosie Perez („Pokaż cycki! Pokaż cycki!”)

Moby, który występował wtedy na Woodstock,  stwierdził, że naprawdę nie wie jak to było możliwe, że od oświeceniowych wartości reprezentowanych przez Kurta Cobaina i Michaela Stipe’a doszło do pochwały kultury gwałtu na Woodstocku 99. To zresztą prztyczek do Kid Rocka i Limp Bizkit , którzy wtedy byli u szczytu kariery i tam występowali. Zresztą Limp Bizkit poświęcone jest sporo miejsca w tym filmie, dostaje się też ich wokaliście. Fred Durst tak podjudzał i  prowokował do rozpierduchy wściekły i spalony słońcem tłum, że cudem jest, że w trakcie ich koncertu nikt nie zginął. Jeden z organizatorów po prostu stwierdził: Fred Durst był debilem, a wtedy kompletnie mu odbiło.

Malowniczo ujął to Jonathan Davis z grupy Korn (też tam wtedy grali) – „Doprowadzili publikę do szału, ale wtedy ludzie brodzili już w gównie i szczynach, bo toi-toie się przelewały. Byli odwodnieni, mdleli. Było ich za wielu na tę infrastrukturę…i się zaczęło”

Red Hot Chilli Peppers też się nie popisali. Kiedy już na koniec festiwalu w różnych jego częściach nastąpiły podpalenia i pożary, zamiast uspokajać tłum zagrali…”Fire” Hendrixa! To wszystko było jakimś zbiorowym szaleństwem!

Jednak najsmutniejsza w tym filmie jest historia fana, który tego festiwalowego szaleństwa nie przeżył…

Ciekawe są słowa głównego organizatora Michaela Langa, który na koniec mówi: „Gdybyśmy dobrali artystów w klimacie poprzednich edycji, byłaby to inna impreza i inna publiczność. Ale chodziło o stworzenie czegoś współczesnego, a taka była współczesność”

Cofnijcie się w czasie i zobaczcie to na własne oczy.

 

 


czwartek, 11 czerwca 2020

"Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge'u z pierwszej ręki" Mark Yarm



Książka twoim przyjacielem? Trochę banalne i wyświechtane hasło, szczególnie w tych czasach, kiedy innych, teoretycznie atrakcyjniejszych (obecnie najlepszym kompanem człowieka podobno są seriale) przyjaciół, z którymi można tracić czas jest mnóstwo. Jednak zdarza się, że trafiasz na taką konkretną książkę, która zasługuje na to miano. Którą połykasz i od której nie możesz się oderwać. Z jednej strony pragniesz ją jak najszybciej przeczytać, ale z drugiej strony nie chcesz, żeby się skończyła, bo trudno ci się z nią rozstać. Po prostu jak najdłużej chcesz przebywać w jej towarzystwie. I jak to z przyjacielem, może cię wkurzać, możesz się z nim nie zgadzać, ale tak naprawdę wiesz, że to ktoś z twojej bajki, nadający na podobnych falach.

Ja właśnie tak mam z "Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge'u z pierwszej ręki" Marka Yarma. W wieku 14,15,16 lat niezwykle silnie odczuwasz (przynajmniej ja tak miałem) potrzebę buntu, własnej odrębności, przy jednoczesnej chęci poczucia przynależności do czegoś fajnego i kolorowego. Taka sprzeczność, ale przecież kim jest młodziak w tym wieku jak nie jedną wielką, pryszczatą sprzecznością? Kiedy ja dorastałem, taką spójność w niespójności dawała muzyka z całą swoją kontrkulturową otoczką. Warunki były dwa, wiarygodność i znalezienie się w odpowiednim czasie. Ominęło mnie całe to hipisowskie "make love not war" na punkowe "no future" też załapałem się trochę za późno, choć tu już było trochę bliżej. Jednak słuchając muzyki z obydwu galaktyk (bo w końcu to muzyka jest najważniejsza) z żadną do końca się nie identyfikowałem. Tym bardziej, że często coś, co miało być nonkonformistyczne zaczynało przybierać karykaturalną formę, która przeradzała się w to, że wszyscy wyglądali tak samo albo gadali to samo. I te debilne, z dzisiejszego punktu widzenia, podziały. Albo jesteś punkiem,  albo metalowcem. Albo słuchasz Dead Kennedys albo Slayera, albo Depeche Mode, bla bla bla...Ja słuchałem tego wszystkiego i chciałem tego wszystkiego więcej.

Grunge był wspaniałą odpowiedzią na moje potrzeby. On pięknie łączył te wszystkie punkowo-hardcorowe klimaty z metalem. Ale też odwoływał się do klasyki rocka czy bluesa. I miał w sobie pewną nutę romantyczności. Tak, z jednej strony prymitywizm, z drugiej romantyczność, wtedy tego właśnie było mi potrzeba. Połączonego ze sobą brudu i poezji.

Konieczne było to przydługie wyjaśnienie, inaczej nie oddałbym tego co czułem, kiedy ostatnio dorwałem wydaną wreszcie w Polsce książkę Marka Yarma "Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge'u z pierwszej ręki". Już sam jej tytuł trochę wyjaśnia sprawę. "Z pierwszej ręki" w tym przypadku oznacza wypowiedzi ludzi, którzy w tym wszystkim brali udział. Muzyków, właścicieli wytwórni płytowych, promotorów, organizatorów, dziennikarzy muzycznych itd. Ludzi, którzy mieli szczęście lub (jak się dla niektórych później okazało) nieszczęście brać w tym udział. To właśnie oddanie im bezpośrednio głosu czyni tę książkę tak wysoce wiarygodną.

Seattle, nie aż taka mała, ale jednak prowincjonalna dziura z ohydną (przez większość roku) pogodą. Niekoniecznie jedno z tych miejsc, które chciałoby się odwiedzić w USA. Taką reputacją cieszyło się Seattle w latach 80. Bez praktycznie żadnej większej sceny muzycznej. Jak to się stało, że na parę lat zostało muzyczną stolicą świata, z tak ważnymi i wpływowymi zespołami jak Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden, Alice in Chains i kilkoma innymi?

Zresztą, kapele które (w przeciwieństwie do wyżej wymienionych) nigdy nie miały szansy szerzej zaistnieć są potraktowane równie rzetelnie i poważnie, jak te sprzedające miliony płyt. To kolejna z (wielu) zalet tej publikacji. Słyszeliście o takim zespole jak U-men? I dlaczego są uznawani trochę za ojców tej całej muzycznej sceny, choć nawet nie liznęli większej popularności? Dzięki tej książce cofniecie się do czasów, kiedy to wszystko się rodziło a nikomu się nie śniło o jakiejś dużej sławie. Ludzie grali, bo to kochali, trochę inaczej niż w Los Angeles, do którego przyjeżdżało się w latach 80, żeby zostać natapirowaną, karykaturalną gwiazdą rocka i korzystać z uroków życia.

"Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge'u z pierwszej ręki" zawiera mnóstwo fascynujących opowieści przesiąkniętych silnymi emocjami. Emocjami, które towarzyszą wypowiedziom ludzi związanych z sceną grunge. Posiadającymi inne spojrzenie na te same wydarzenia, konflikty, spory. Różną ocenę tego fenomenu. Jakże to środowisko było barwne i różnorodne. To nie są spisane wspomnienia na zasadzie "jak było cudownie" tylko żywa historia. Autorowi udało się dotrzeć właściwie do wszystkich ważniejszych uczestników tamtych zdarzeń. Wypowiadają się szefowie i pracownicy najważniejszej niezależnej wytwórni płytowej, czyli Sub Pop. Członkowie takich grup jak Skin Yard, Green River, których muzycy później tworzyli takie zespoły jak Pearl Jam czy Mudhoney. Jest oczywiście The Melvins, którzy byli bardzo ważni dla Kurta Cobaina. Są mocno kontrowersyjne wypowiedzi Courtney Love...ech, mógłbym tak długo jeszcze, ta skala jest naprawdę monumentalna. 

Aż się prosi, żeby przytoczyć parę fascynujących historii z tej książki, ale wtedy zamiast wpisu musiałbym walnąć obfite opracowanie. Mogę tylko bardzo mocno zachęcić do jej przeczytania.
Również osoby, które nie interesują się tą sceną, muzyką. Bo to jest też książka o ludzkich charakterach i...tak, również o narkotykach, nałogach (które zabrały paru wspaniałych artystów), seksie, przemocy, po prostu (tak ja wcześniej wspomniałem) o wysoce intensywnych emocjach. Można wręcz poczuć klimat tamtych czasów. 

Po prostu przeczytajcie tę miejscami zabawną (jednak uprzedzam, że to raczej czarny humor) miejscami ponurą, ale niezwykle wciągającą historię. Ja zarzucam na siebie flanelę i idę słuchać płyt.


"Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge'u z pierwszej ręki"
Mark Yarm

Tłumaczenie: Joanna Bogusławska
Wydawnictwo: Karga


wtorek, 14 stycznia 2020

Którą nogą wstałem, czyli ulubione płyty 2019 roku.



                    Zawsze kiedy na koniec roku przystępuję do podsumowania i wyboru ulubionych płyt bardzo się męczę, pocę i wargi przygryzam. Nie inaczej było teraz, stąd małe ociąganie, ale mimo wszystko postanowiłem dokonać ostrej selekcji i stworzyć swoją ulubioną dziesiątkę. Niech mi pominięci artyści wybaczą. Być może gdybym wstał inną nogą o innej godzinie ta dziesiątka wyglądałaby zupełnie inaczej. Tymczasem, krótko, energicznie i bez zbytniego nudzenia (taką mam nadzieję). Kolejność dowolna.

                                   

Hugo Race Fatalists "Taken by the dream"

                            


                   Doceniam nową płytę Nicka Cave'a, naprawdę. Wiem, że to pewnie odpowiedni czas, żeby właśnie tak brzmiał jego nowy album. Ale chemii między nami nie ma. Może jestem niewrażliwym troglodytą z zamkniętym umysłem, ale to ambientowe plumkanie jakoś nie robi na mnie większego wrażenia. Dystans potęguje głos większości krytyków każących mi się zachwycać "Ghosteen" na zasadzie "Słowacki wielkim poetą był". Ja tam tęsknię za jego dawnymi dźwiękami. I tu z pomocą przychodzi mi Hugo Race, zresztą były współpracownik Nicka. Gość, który wydaje swoje świetne płyty po cichu, bez rozgłosu i reklamy. "Taken by the dream" to zbiór wspaniałych, pełnych żaru, klimatycznych utworów nad którymi pewnie pochylą się tylko nieliczni. A warto do jego niszy zajrzeć. Z jednej strony blues, z drugiej elektronika, ale nic tutaj ze sobą się nie gryzie.


    _______________

Black Midi "Schlagenheim"



           Dowód na to, że generalnie ze znanych materiałów można stawiać oryginalne, muzyczne budowle. "Schlagenheim" to debiut tej obiecującej, brytyjskiej kapeli. Pomieszanie rockowo-funkowego inteligentnego podejścia w stylu Talking Heads (jeden z utworów na płycie nosi właśnie taką nazwę) z wściekłością i zadziornością The Jesus Lizard. Dla mnie jako wielkiego fana tych dwóch kapel nie może być lepszego połączenia, stąd panowie z Black Midi mają swoje należne miejsce w tym podsumowaniu.

                                                                                

    ____________


Nilufer Yanya "Miss Universe" 





          Kolejny bardzo udany debiut płytowy (nie licząc wcześniejszych epek). Gdzie eklektyzm jest siłą. Czego tu nie ma? Niezależny rock z wpływami P.J. Harvey, soul, pop, trip-hop, a wszystko to bardzo przebojowe (w dobrym tego słowa znaczeniu). Słychać, że pani słucha bardzo różnej muzyki i potrafi ze znanych składników stworzyć coś nieszablonowego. 



                          _____________



Durand Jones & The Indications "American Love Call"




         Świetny, oldschoolowy soul odwołujący się do najlepszych tradycji wytwórni Motown. Albo takich wykonawców jak Curtis Mayfield, Marvin Gaye czy Gil Scott - Heron. Nie będę ukrywał, że mają u mnie dodatkowego plusa za energetyczny koncert na Off Festivalu, gdzie pokazali pazur i energię w stylu Jamesa Browna.



                   ____________


Bon Iver "I, I"


        

       Pan Justin Vernon jest autorem jednej z najważniejszych i najpiękniejszych (dla mnie) płyt drugiej dekady XXI wieku. Mowa o wydanym w 2011 roku albumie "Bon Iver, Bon Iver". Kolejny, "22, A Milion" był, moim zdaniem, nie do końca udanym eksperymentem. Natomiast ta płyta jest próbą pogodzenia tych dwóch różnych estetyk i ja to kupuję. Zbiera diametralnie różne recenzje (New Musical Express dał mu maksymalną notę, czyli pięć gwiazdek, natomiast The Guardian raptem dwie) ja jednak od paru miesięcy słucham jej bardzo często.



                              __________



Gary Clark Jr. "This Land"




        Tęsknicie za Princem? Bo ja bardzo. Nikt i nic nie wypełni już pustki po nim, natomiast ja się bardzo cieszę, że jest ktoś taki jak Gary Clark Jr. Gość niby wywodzi się ze szkoły bluesowej, natomiast odważnie zapuszcza się też w inne rejony. Szczególnie to słychać na ostatniej płycie. Pobrzmiewają na niej echa właśnie Prince'a (utwór "Pearl Cadillac" to prawdziwa perła) a całości z nieba patronuje Jimi Hendrix. Ten album miałby jeszcze mocniejsze podstawy gdyby był trochę krótszy, ale to tylko takie lekkie czepianie, bo jest naprawdę dobrze.



                         _____________



The Comet Is Coming "Trust in the Lifeforce of the Deep Mystery"



        
         Kolejni artyści, których miałem przyjemność widzieć na żywo w 2019 roku. Tutaj wchodzimy w tematy jazzowe, ale kompletnie nieoczywiste, pod doprawione elektroniką, funkiem, psychodelią, space rockiem nawet! Lider grupy Shabaka Hutchings jest już obwołany zbawicielem i guru nie tylko londyńskiej, brytyjskiej, ale też globalnej sceny jazzowej. Takie płyty pokazują, że coś jest na rzeczy.



                         ______________


The Raconteurs "Help Us Stranger"


          
       Rok 2019 byłby rokiem straconym, gdyby nie ukazała się jakaś płyta w której maczał palce pan Jack White. Tym razem nie kombinował (tak jak na swoim ostatnim, solowym albumie), tylko razem z kolegami stanął na straży rockowej tradycji. The Raconteurs wróciło z nową płytą po ponad jedenastu latach i to wróciło w bardzo dobrym stylu. Bierzemy dwie gitary, bas, perkusję i jedziemy, to w ich przypadku nadal się sprawdza!



                       ______________



Michael Kiwanuka "Kiwanuka"


            
             Już tylko za jeden kawałek z tej płyty artysta ma u mnie maksymalne noty, chodzi oczywiście o "My Hero", mój utwór 2019 roku. Jednak cały materiał jest równie porywający, myślałem, że po drugim albumie "Love & Hate" trudno będzie mu wznieść się wyżej, a on tego dokonał. Z każdym kolejnym albumem ustawia sobie poprzeczkę jeszcze wyżej, aż strach pomyśleć co będzie dalej.



                    _________________

The Desert Sessions "Vol.11 & 12"


       Na koniec wisienka (lub, jak mawiają w innych kręgach, truskawka) na torcie. Na nową płytę Queens of the Stone Age pewnie jeszcze jest za wcześnie, natomiast Josh Homme postanowił po latach reaktywować inny projekt. Skrzyknął nie byle jakich gości i o to mamy kolejne części "pustynnych sesji". A wśród tych gości m.in. Billy Gibbons (ZZ Top), Les Claypool (Primus), Mike Kerr (Royal Blood), Jake Shears (Scissor Sister), Stella Mozgawa (Warpaint). Różnorodny zestaw muzyków, którzy nagrali różnorodny album. Niezbyt długi i cudownie wyluzowany.