wtorek, 11 sierpnia 2015

OFF Festival 2015



Na początek lekkie marudzenie i minusy (a właściwie, tfu,  przepraszam za zdrobnienie, minusiki), które jednak, odwrotnie niż w „Misiu” nie przesłonią plusów. I jeżeli pogoda zachowuje się jak wściekły facet z miotaczem ognia, to wiesz, że lekko nie będzie, ale za to bardzo gorąco. I było. Druga refleksja to, że moda może być (czasami) niczym szybko rozprzestrzeniający się podstępny wirus. Powoduje, że wszyscy chorują na to samo. Takie myśli mnie naszły, kiedy mijałem kolejnych gości z takimi samymi fryzurami i brodami. Ale to może być przesadna złośliwość  ze strony faceta, który, jak to bezbłędnie określiły dzieci mojego dobrego kolegi (pozdro, Michał) jest  „wujkiem bez fryzury”. To do meritum.

Dzień pierwszy.
Zacząłem od The Stubs.  Brudny rock'n'roll plus radosna konferansjerka wokalisty dała przyzwoity efekt. Przeskok na główną scenę, gdzie Pablopavo i Ludziki  robili co mogli, ale wyszło tak sobie. Ja na ich miejscu zrzuciłbym wszystko na słońce, które o tej porze wypalało mózg  i nie skłaniało do radości i zabawy. Do upału chyba bardziej była przyzwyczajona ekipa z Songhoy Blues, która porządnie walnęła swoim afrykańskim bluesem. Pomiędzy nimi na Scenie Eksperymentalnej świetne gitarowe eksperymenty dała grupa Kristen. Później dawny bliski współpracownik i kumpel Nicka Cave’a, czyli Mick Harvey brał się za bary na Scenie Leśnej z utworami Serge’a Gainsbourga. Piękny koncert po zmroku wyciskający całą erotykę i dekadencję zawartą w tych utworach. Susanne Sundfor  ze swoim alternatywnym klubowym disco-popem czarowała i uwodziła mając świadomość, że przy takich recenzjach jakie ma ostatnia płyta, to właśnie teraz jest jej tzw. „15 minut”. Przerzut na Sunn O))) był ciężki i bolesny, niczym brzmieniowe piętnaście ton spadające na głowę, dodatkowo szamańsko mnie zahipnotyzowali J I gwiazda pierwszego dnia The Residents. Jak obcować z legendą, kiedy nie wie się, czy na scenie za maskami kryją się oryginalni, przepraszam za wyrażenie, członkowie, czy Stefan z kolegami z monopolowego? J Ale na tym polega zabawa i tajemnica, a koncert ironiczno-magiczny, perwersyjna zbitka w sam raz dla mnie.

Dzień drugi.
Kinsky! Jedna z najbardziej oryginalnych polskich kapel lat 90 wróciła. Dla nich jestem w stanie niemal omdlewać  przy stu stopniach w namiotowej Scenie Trójki. J Ledwo żywy szybko na King Khan & The Shrines, żeby się zrelaksować  przy wspaniałym retro-soul/funku z mocnym bujnięciem.  Jednak moje myśli były już przy Sun Kil Moon. Mark Kozelek pewnie nie  należy do najmilszych gości pod słońcem,  ale mnie to obchodzi tak bardzo, niczym konflikt na linii Wojewódzki- Korwin-Piotrowska. Liczyłem na dobry koncert i się nie zawiodłem. Najpierw kazał sp…..ac fotografom spod sceny („nie jesteście moją publicznością!”) później ironizował („czy w Polsce nie ma ręczników?” ) I publiczność i artyści tonęli na namiotowej „Scenie Trójki” we własnym pocie, ale ktoś z obsługi w końcu te ręczniki artystom podrzucił i skończyło się narzekanie i zaczęło  granie. Dodajmy, że najpiękniejsze granie na tegorocznym Offie. Lekko wstrząśnięty, ale nie zmieszany trafiłem prosto na oślepiającą feerię świateł i dźwięków kosmiczno-jazzowego Sun Ra Arkestra. Po kolejnym muzycznym ciosie przeniosłem się na główna scenę, gdzie swoim matematycznym hardcorem dobił mnie The Dilinger Escape Plan. Xiu Xiu gra muzykę z „Twin Peaks”? Kto by się nie napalił na taki pomysł? Niestety, po obiecującym początku wszystko im się rozeszło w szwach i klapnęło. Tego dnia gwiazdą był Ride, panowie wrócili, dla niektórych są legendą. Ja ich lubię (szczególnie debiut z 1990), ale nigdy nie byłem w nich zakochany. Sam koncert z klasą, dobrym brzmieniem i obietnicą, że może jeszcze coś ważnego nagrają i pokażą. O 1:40 na  Scenie Eksperymentalnej Hailu Mergia. Ktoś lubi etiopskie jazzowo-funkowe klimaty? Polecam płytę  Hailu Mergia and the Walias „Tche Belew” z 1977 roku. A sam koncert niezobowiązująco radosny. Czyli bardzo.

Dzień trzeci
Steve Gunn, piękne folk-rockowe granie na Scenie Trójki w strasznie niesprzyjających warunkach (wiadomo dlaczego) J Później na Scenie Leśnej Decapitated. O tej porze interakcja z publicznością polegała na tym, że oni dali czad i apokalipsę, a w zamian dostali piknik i klapki. Ale i tak dali radę. The Julie Ruin? Bardzo ważny koncert, bo na czele tej ekipy jest Kathleen Hanna (kiedyś Bikini Kill, później Le Tigre) jedna z najważniejszych przedstawicielek Riott grrrl, u mnie na równi z L7 i Babys in Toyland. Radośnie dziki koncert. Ale kiedy myślałem, że jest nieźle, to zaraz (niczym siekierą) przywalili mi ze Sceny Leśnej Algiers. Ledwo wydali niesamowity debiut, który będzie wzięty pod uwagę we wszystkich możliwych płytowych podsumowaniach tego roku, to jeszcze dali bezczelnie niesamowity koncert! Po Sun Kil Moon numer dwa offa. Patti Smith nie liczę, bo była poza konkurencją. Radość i wzruszenie. Później  lekko narcystyczni Duńczycy z Iceage, którzy potrafią inteligentnie przywalić . Na koniec obejrzane z oddali hip-hopowe wygibasy Run The Jewels. Można zamknąć rozdział pod tytułem  Off Festival 2015 i z niecierpliwością czekać na następny.

wtorek, 7 lipca 2015

Open'er 2015 - krótkie podsumowanie



Środa
Zacząłem od NATALII PRZYBYSZ  i to było bardzo dobre rozpoczęcie. Swego czasu parę razy przecięły się moje koncertowe drogi z SISTARS i zawsze byłem zadowolony. Teraz już inne czasy i inna muzyczna bajka, ale równie dobra. Później na głównej scenie MODEST MOUSE. Upał, pełne słońce, pogoda na smażenie kiełbasek, a nie na porządny rockowy koncert. Czyli brak klimatu i do tego kłopoty z nagłośnieniem i ekipa mimo starań poległa.  Razem z kumplem ratowaliśmy się ucieczką do namiotu na CHETA FAKERA, który też specjalnie poziomu nie podwyższył, choć  jego wersja pewnego hiciora R’n’B  „No Diggity”, rozwalająca i powalająca. J W tym roku Alter Stage (zamiast otwartej sceny) był drugim namiotem i to był bardzo dobry pomysł. Tam przeżyłem swój jeden z najważniejszych koncertów, czyli w akcji pan FATHER JOHN MISTY.  Ojczulek ma przed sobą wielką przyszłość. J Jest w takiej formie jak jego ostatnia płyta, czyli światowej. Charyzma i poczucie humoru. Później powrót na Tent Stage i kolejna potężna bomba, czyli ALABAMA SHAKES! Na bogato, z chórkami, ale i tak daleko poza namiot, za góry i za lasy i w kosmos unosił się głos pani BRITANNY HOWARD. Ciarki. A na głównej scenie ALT-J, widziałem ich drugi raz i drugi raz mnie nie porwali, zostanę przy ich świetnych płytach. A na koniec tego dnia DIE ANTWOORD. Zero muzyki w muzyce, ale za to co za show! Prawie urwało mi głowę, a była mi jeszcze potrzebna na pozostałe dni. Namiot nabity do granic możliwości, Polska kocha DIE ANTWOORD!

Czwartek
O 16:30 na głównej scenie młodziaki z MARMOZETS dzielnie walczyli z makabrycznym upałem, a na Tent Stage zwiewny i eteryczny koncert MARY KOMASA.  Później gorąco przyjęci  FISZ EMADE TWORZYWO. Pełen profesjonalizm. EAGLES OF DEATH METAL wystąpili w roli ostatnich obrońców idei „sex, drugs & rock’n’roll i swoją witalnością rozwalili namiot. JESSE HUGHES miał nawijkę godną jakiegoś nawiedzonego pastora z południa USA. Dodajmy, że bardzo hedonistycznego pastora. Podobno za sceną zrobili sobie barbecue i wzajemnie smażyli sobie kiełbaski, ale w to już nie wnikam J Na główną scenę zajrzałem zobaczyć  powracających THE LIBERTINES a później na Alter Stage REFUSED. To się nazywa wściekły, ale jednocześnie piekielnie inteligentny czad, miejsce na podium! CURLY HEADS, czyli Dawid Podsiadło z kolegami zadziornie. A na koniec dnia Faithless, miło było znowu po 10 latach na nich zerknąć.

Piątek
Zaczęła AGYNESS B. MARRY, ponieważ lubię taką nutę, to pomimo braku klimatu (wczesna pora i nieodłączny towarzysz,  czyli totalny skwar) było na plus. Ponieważ JOSE GONZALES mnie prawie uśpił, trzeba było uciekać na THURSTONA MOORE’A. Dla mnie to żywa legenda muzyki,  było ascetycznie, transowo, a ja balansowałem na granicy wzruszenia. SWANS przynieśli ze sobą muzyczną apokalipsę , jak oni sami to wytrzymują? Intensywność prawie nie do zniesienia, a ja wyszedłem z ich koncertu ledwo żywy. I szczęśliwy, byli niesamowici. Na głównej scenie D’ANGELO AND THE VANGUARD. Wybuchowa mieszanka soulu, funky i rocka porządnie mną bujnęła. W USA D’ANGELO jest wielką gwiazdą, ale Polska go jeszcze nie kocha. A szkoda. Na koniec PRODIGY. I wszystko jasne. J

Sobota
SKUBAS o 16:30 na głównej scenie? Ale się starał, szacun. W namiocie DOMOWE MELODIE, publiczność lubi ich, oni lubią publiczność, więc było wesoło i miło, niestety dla mnie ich formuła wyczerpuje się tak mniej więcej po pół godzinie koncertu. HOZIER , średnio go lubiłem, po koncercie polubiłem bardzo. W 2010 KASABIAN na Open’erze dali ciała, teraz się porządnie zrehabilitowali. Ja zakończyłem festiwal na koncercie ST.VINCENT, i to było wspaniałe zakończenie, wszystkie medale i kwiaty. I to by było na tyle, do następnego.

środa, 20 maja 2015

Faith No More „Sol Invictus"


Faith No More to jedna z tych grup, z którą czuję się organicznie związany od początku. No, może od pierwszej płyty z Pattonem, czyli „ The Real Thing”. Tak czy owak kawał czasu. Następne płyty ” Angel Dust” i „King for a Day…Fool for a Lifetime”, należą do mojego prywatnego kanonu i są ważną częścią muzycznego kręgosłupa. „Album of the Year” może trochę mniej, choć to właśnie po wydaniu tej płyty była okazja zobaczyć ten zespół na żywo. 15 lipca 1997 roku panowie w czarnych garniturach z różami w klapach zatrzęśli katowickim Spodkiem. Następne koncertowe spotkania nastąpiły w 2009 i 2014 roku na Open’erze, z czego ten pierwszy będzie należał do mojej złotej dziesiątki koncertów pierwszej dekady XXI wieku.

Natomiast w tym roku panowie jednak postanowili poważniej zmierzyć się z muzyczną teraźniejszością i po 18 latach wydać nową płytę. Właśnie jej słucham kolejny raz i staram się w miarę obiektywnie ocenić. Ale się nie da. To znaczy nie da się obiektywnie. Ponieważ ja mam do tej kapeli i muzyki podejście tak maksymalnie subiektywne jak tylko możliwe. Za kreatywność, łączenie różnych dźwięków, szaleństwo, poczucie humoru i bezkompromisowość, czego ostatnim przykładem może być wybór na pierwszy singiel utworu o wymownym tytule „Motherfucker". Jak to powiedział kolega Adama Miauczyńskiego w „Nic śmiesznego"- „kasowe to to nie będzie".

A jaka jest cała płyta? Dla mnie to album całkowicie wyluzowanego zespołu, który z nikim się na chce na siłę ścigać, rywalizować, który już dawno wyrąbał sobie swoją ścieżkę w muzycznej dżungli i po 18 latach wrócił na nią z powrotem. To raczej zaleta. Bo wyluzowanie udzieliło się również mnie, co powoduje, że słuchanie tej płyty jest bardzo przyjemnym doświadczeniem, choć może momentami chciałoby się usłyszeć więcej determinacji, muzycznej walki na śmierć i życie. Ale oczywiście jest tu kilka utworów, które pokazują, że panowie nadal potrafią wyprowadzić piekielnie mocny i celny cios. Zaczyna się dostojnie tytułowym „Sol Invictus". Później konkretne walnięcie, czyli „Superhero". Przy „Sunny Side Up" zaczynają się łamańce podszyte lekko funkowym groovem, z którego zresztą już wcześniej byli znani. Razem z „Separation Anxiety" i „Cone of Shame” to dla mnie najmocniejsze punkty programu. Później jest trochę łagodniej ( „Rise of the Fall", „Black Friday"), przy czym to jest taka łagodność niby oswojonego tygrysa, który jednak w każdej chwili może odgryźć ci głowę. Ciśnienie znowu podnosi przedostatni na płycie „Matador".

Osobną sprawą jest wokalna forma Mike’a Pattona, którą można porównać do dyspozycji piłkarskiej drużyny Niemiec na ostatnim mundialu w Brazylii. Z takim gościem na czele ta grupa nadal ma potencjał, żeby zostawić w tyle konkurencję. Zresztą cała ekipa na tej płycie nie przejawia oznak tzw. zdziadzienia, a z tym bywa różnie u reaktywowanych grup z dorobkiem .Liczę na to, że nie poprzestaną na "Sol Invictus" i będzie dalszy ciąg. Używając popularnego w tym roku wyborczego nazewnictwa, moje wsparcie i głos mają, i nie jest to żaden wybór "mniejszego zła", raczej zaufanie oraz dalsza pielęgnacja długiego i dojrzałego związku z ich twórczością.

piątek, 2 stycznia 2015

Całkowicie stronnicze muzyczne podsumowanie 2014 roku. Dziesięć moich ulubionych płyt zagranicznych i polskich.





Świat
1.      Swans – „To Be Kind"
Powiedzieć, że Michael Gira z ekipą są jak wino, im starsi tym lepsi, trochę jest chyba nie na miejscu. Bo Swans nigdy nie nagrywali słabych płyt. Może czasami trudne w odbiorze, szorstkie i  na pozór nieprzyjazne, ale zawsze warte przesłuchania. Prawdą jest jednak, że ostatnie dwie są przykładem twórczego, kreatywnego, całościowego myślenia o muzyce i łamania wszelkich schematów. Najnowsza, „To Be Kind” to dwugodzinna, szalona, pełna przygód i pułapek podróż przez dźwięki stworzone przez szamana Girę i towarzyszących mu muzyków. Nie jest to łatwa i lekka przejażdżka, wrócisz z niej poobijany, ale szczęśliwy, że przeżyłeś,  i bogatszy o parę doznań. Płyta roku.

2.      Wovenhand – „Refractory Obdurate"                                                                                 
      Czy David Eugene Edwards to nawiedzony kaznodzieja? Raczej nie, z wywiadów, które z nim przeczytałem wyłania się obraz sympatycznego artysty mającego bardzo silną wiarę i więź z Bogiem. Cała płyta przesiąknięta jest duchowością i aż kipi od emocji. Muzycznie to już prawie całkowite odejście od akustycznych brzmień, na rzecz mocniejszych, gitarowych, z lekko industrialnym klimatem. Będąc jeszcze pod wrażeniem jego tegorocznego wrocławskiego koncertu, słuchając tej płyty częściej spoglądam w niebo.
     
    
3.      Gallon Drunk – „The Soul Of The Hour                                                                                    
      Autorzy być może największego płytowego zaskoczenia tego roku. Grupa działająca już dwadzieścia parę  lat,  szanowana i doceniana, mająca na koncie kilka udanych krążków, ale nigdy na pierwszej linii frontu.  I tak się jakoś składa, że panowie prawdopodobnie właśnie teraz nagrali swój najlepszy album.  I nieważne, czy to jest hipnotyzujące, prawie dziesięciominutowe  „Before The Fire”,  wściekłe „ The Dumb Room”, czy jeden z najważniejszych dla mnie utworów 2014 roku, tytułowy powalający „The Soul of the Hour” . Jak już się zacznie słuchać, nie można się od tych dźwięków oderwać.


4.      Robert Plant and The Sensational Space Shifters – “Lullaby and…Ceaseless Roar”   
      Zamiast spiknąć się znowu z dwoma kolegami z Led Zeppelin, odbyć wielką trasę po całym świecie i po prostu odcinać kupony od wspaniałego dziedzictwa tej kapeli, on robi takie rzeczy jak ta płyta. I bardzo dobrze robi! Już pierwszy utwór  zapowiada, że będzie ciekawie. Tradycyjna melodia „Little Maggie” niby podana na folkowo, jednak z silnym triphopowym posmakiem, daje mocno ekscytujący efekt. Dalej na płycie słychać wpływy brzmień prosto z Afryki, jest też bardziej klasycznie rockowo. Jednak przede wszystkim jest porywająco od początku do końca.

5.      The War on Drugs – „Lost in the Dream”                                                                              
      To nic, że pojawiają się skojarzenia z The Waterboys. Bo nie mamy do czynienia       z jakimś topornym zżynaniem, czy podrabianiem, ale raczej ze szlachetnym     podobieństwem. Adam Granduciel ze znanych od dawna klocków stworzył   nową,  trwałą,  klasyczną i stylową budowlę.


6.      Royal Blood – „Royal Blood”
Rock nigdy nie umrze, skoro na świecie ciągle pojawiają się tacy młodzi zapaleńcy jak oni, i przy pomocy basu i perkusji rozwalają system i konkurencję. Sami przyznają, że duży wpływ na nich miał Them Crooked Vultures, co chyba się zgadza, bo słychać i Queens of The Stone Age, Foo Fighters, czy Led Zeppelin. Ale nieważne jakie wpływy, bo panowie po prostu brzmią na swoim debiucie surowo, mięsiście i od samego początku wiedzą o co w takim graniu chodzi.

7.      Sohn – „Tremors”
Jak mawiali klasycy, teraz będzie coś z zupełnie innej beczki. Elektronika z duszą. I to nawet w sensie dosłownym, bo Christopher Taylor, czyli Sohn, dysponuje ciepłą soulową barwą głosu, która dla mnie idealnie współgra z ascetycznymi i syntetycznymi, ale romantycznymi dźwiękami.  Płyta została wydana przez  4AD,  być może dosyć  odważnie to zabrzmi, ale ten album momentami poziomem dorównuje tym najlepszym  wydanym przez tę wytwórnię w latach 80. Minimalistyczny elektro-soul dla wrażliwych.

8.      Jack White – „Lazaretto
Na Jacku tradycyjnie można polegać. Nie wiem z kim podpisywał pakt i jaka była umowa, ale tak się składa, że czego się muzycznie nie dotknie, to jest to zawsze na wysokim poziomie. Na swojej drugiej solowej płycie znowu nas zabiera w podróż przez różne gatunki muzyczne, rock,  funky, folk, country czy blues. I wszystko to idealnie spięte we współczesną klamrę. Talent i niesamowita charyzma. U mnie dodatkowy punkt za świetny tegoroczny koncert na Open’erze, i za takie utwory jak „Lazaretto”, „High Ball Stepper”, czy „Would You Fight for My love” . Bo w trakcie ich słuchania mam ochotę wyrzucić telewizor przez okno, a następnie wyskoczyć zaraz za nim, ale nie po to, żeby spaść, tylko pofrunąć.

9.      Nothing – „Guilty of Everything”
Płyta nagrana dla wytwórni Relapse Records, która specjalizuje się w cięższym graniu, czyli stoner, doom, hardcore, tego typu rzeczy. Ale tutaj będzie jeszcze trochę inaczej. Witajcie ponownie w latach 90! Niech znowu rządzi ściana dźwięku jak u My Bloody Valentine połączona z zagrywkami a’la Dinosaur Jr. Momentami ostro, momentami delikatnie, ale zawsze potężnie i z melancholijnym wokalem. Wbrew pozorom nie jest to reanimowanie trupa, tylko świetny debiut panów z Nothing. Brawo za odświeżenie formuły, głośniki charczą, a ja się cieszę.

10.   Mark Lanegan Band – „Phantom Radio”
Na „Phantom Radio” pan Mark już praktycznie całkowicie (z małymi wyjątkami) przeszedł na syntezatorową stronę mocy. I to takiej mocy mającej swoje korzenie w latach 80. Ryzykowne posunięcie, bo może stracić dawnych fanów, nie zyskując przy tym nowych. Na szczęście nie jest to zwrot w stronę jakiegoś błahego popu, słychać ambitniejsze poszukiwania (momentami lekko unosi się duch krautrocka). I ta próba odnalezienia się na nowym polu jest moim zdaniem udana. Wokalnie natomiast bez zmian, nadal jest to mistrzostwo świata i okolic.

Polska


1.  Skalpel – „Transit                                                                                          
Mniej więcej dekadę temu swoje złote najlepsze chwile przeżywało  granie nu jazzowe, a oni właśnie wtedy byli w Polsce najlepsi w te klocki. Po reaktywacji, w tym roku przypomnieli się nową płytą, którą trudno włożyć w jakieś sztywne ramy, bo jest elektronicznie, jazzowo i niczym soundtrack z jakiegoś intrygującego filmu. Panowie operują różnymi barwami i klimatami, przy czym nie rozłazi się to w szwach.  Mój prywatny zwycięzca w kategorii, „najbardziej intrygująca polska płyta do wielokrotnego odkrywania”

2.      Fisz Emade Tworzywo – „Mamut”
Właściwie nigdy się do końca nie mieścili się w konkretnych hip-hopowych ramach, teraz jednak naprawdę dosyć mocno wystrzelili w kosmos. Dla mnie, lubiącego różne gatunki i style,  ta płyta pokazuje, że dobre zbilansowanie i wymieszanie różnych składników może przynieść  świetne efekty. Już pierwszy  numer na płycie, „Pył” porywa elektroniczno-funkową pulsacją. Kolejny utwór  „Bieg”,  to taki hip-hop, który najbardziej lubię (nasunęły mi  się skojarzenia z tym, co robi Common albo The Roots). Mógłbym tak właściwie po kolei wymieniać,  bo na „Mamucie” nie ma słabych punktów,  a takie „Ślady” zostaną w historii polskiej muzyki na dłużej.  W tym roku miejsce na podium.

3.      Decapitated – „Blood Mantra”
Bardzo lubię mrok i czerń, jednocześnie nie przepadam za otoczką, taką powiedzmy, odpustowo –satanistyczną. Natomiast ta płyta idealnie trafia w moje oczekiwania odnośnie ciężkiego grania. Panowie z sensem i polotem walnęli aż miło. Dodatkowo są otwarci na inne brzmienia, przez co jest oryginalnie i nieschematycznie.  Mimo silnej konkurencji  w tej wadze, to oni wygrywają.

4.      Organek – „Głupi”                                                                                                
Możliwe, że gdzieś w polskich garażach w pocie czoła ćwiczą tysiące kapel , w myśl zasady, że ma być wrażliwie, ale też rockowo i surowo, oby tak było. Natomiast w tym roku najlepiej w ten nurt wpisuje się ta płyta.  Tomasz Organek wie jak uderzyć  we właściwą strunę. Razem ze swoim zespołem czerpią z tradycji  począwszy od klasyków bluesowych poprzez  The Doors  aż do  Jacka White’a.  A tak w ogóle jestem fanem takiego szorstkiego, organicznego podejścia, więc  ta płyta nie miała wyjścia, musiała się tutaj znaleźć.

5.      Lunatic Soul – „Walking on a Flashlight Beam”
Choć bardzo szanuję i doceniam Riverside, jakoś tak się złożyło, że bardziej działa i trafia  do mnie ten projekt  Mariusza Dudy. To jest trochę inna stylistyka niż macierzystego zespołu artysty i może więcej miejsca na muzyczne poszukiwania, takie, które lubię. Sporo momentami niepojących, ale jednocześnie ciepłych dźwięków.  Gasimy światło i odpływamy. 
            
                                                               
6.      Pustki – „Safari”                                                                                                    
 Lekkość, zwiewność, dobre melodie, wszystko to występuję na tej płycie w nadmiarze, ale nie mdli. To są po prostu bardzo dobre piosenki, nie ma silenia się na „alternatywność” , i jeżeli tak ma wyglądać polski szlachetny pop, to ja jestem za. Odrębną wartość stanowią teksty, w których widać bardzo udaną zabawę słowem. Ja za same wersy takie jak „gdy usłyszysz statki na niebie, siedem razy spluwaj za siebie”, „zabawię się dziś twoją głową, tylko powiedz jeszcze słowo” albo „dzieli nas wszystko, łączy miłość i papierosy” mam ochotę przyznać im medal.

7.      Skubas – „Brzask
Moda na indie-folk spowodowała, że nagle wszędzie się zaroiło od smutnych pań i panów z gitarami. I bardzo dobrze, że ludziska tworzą, zamiast wino po bramach trąbić, natomiast taka ilość grozi tym, że jest zwiększony poziom nudy i przewidywalności. Jednak to nie dotyczy Skubasa, on potrafi na swojej drugiej płycie zadbać o różnorodność. To nadal jest ten styl za jaki go polubiłem, natomiast widać, że cały czas artysta poszukuje, momentami jest dosyć szorstko, ale równocześnie poetycko. Dodatkowo duży plus za utwór „Nie mam dla Ciebie miłości”.  

8.      Artur Rojek – „Składam się z ciągłych powtórzeń
Pierwszy singiel , czyli utwór „Beksa” jakoś do mnie nie przemówił. Dodatkowo sprawę psuła nachalna promocja tego numeru. Na szczęście radio lub telewizję można wyłączyć, a zamiast tego posłuchać bez uprzedzeń całej płyty. Świetna osobista, wręcz intymna wypowiedź dojrzałego artysty. Odejście z Myslovitz pewnie nie ucieszyło zbytnio fanów tego zespołu, ale jeżeli się nagrywa takie płyty, to moim zdaniem jednak warto było.      
         
9.      Natalia Przybysz – „Prąd”
Jak  nazwać to, co dzieje się na ostatniej płycie Natalii?  Zawsze było u niej słychać soulowe ciągoty, teraz jest też rockowo. Ale tak w stylu lat 60/70. Jest dużo odnośników do opartego na bluesie amerykańskiego grania, jest też nawiązanie do polskiej klasyki  w tym stylu (covery utworów Czesława Niemena i Miry Kubasińskiej). I  co najważniejsze, jest tytułowy „Prąd” , po prostu są emocje.  Mimo zanurzenia w przeszłości brzmi autentycznie i świeżo.

10.  Luxtorpeda – „A morał tej historii mógłby być taki, mimo, że cukrowe, to jednak buraki” 
Za postawę, za zaangażowanie, za  sensowny i spójny przekaz i za walkę o wartości. Muzycznie króluje raczej oldschoolowe ciężkie granie połączone z rapem, ale to nie znaczy, że jest sztampowo. Zresztą opisywanie muzyki Luxtorpedy jest bez sensu,  ich styl jest od razu rozpoznawalny.  Oczywiście istnieje obawa, co dalej i czy ta ścieżka nie okaże się w przyszłości ślepą uliczką. Mam nadzieję, że nie wpadną w pułapkę powtarzalności. Ja tam im, i ich pozytywnej energii kibicuję.