piątek, 2 stycznia 2015

Całkowicie stronnicze muzyczne podsumowanie 2014 roku. Dziesięć moich ulubionych płyt zagranicznych i polskich.





Świat
1.      Swans – „To Be Kind"
Powiedzieć, że Michael Gira z ekipą są jak wino, im starsi tym lepsi, trochę jest chyba nie na miejscu. Bo Swans nigdy nie nagrywali słabych płyt. Może czasami trudne w odbiorze, szorstkie i  na pozór nieprzyjazne, ale zawsze warte przesłuchania. Prawdą jest jednak, że ostatnie dwie są przykładem twórczego, kreatywnego, całościowego myślenia o muzyce i łamania wszelkich schematów. Najnowsza, „To Be Kind” to dwugodzinna, szalona, pełna przygód i pułapek podróż przez dźwięki stworzone przez szamana Girę i towarzyszących mu muzyków. Nie jest to łatwa i lekka przejażdżka, wrócisz z niej poobijany, ale szczęśliwy, że przeżyłeś,  i bogatszy o parę doznań. Płyta roku.

2.      Wovenhand – „Refractory Obdurate"                                                                                 
      Czy David Eugene Edwards to nawiedzony kaznodzieja? Raczej nie, z wywiadów, które z nim przeczytałem wyłania się obraz sympatycznego artysty mającego bardzo silną wiarę i więź z Bogiem. Cała płyta przesiąknięta jest duchowością i aż kipi od emocji. Muzycznie to już prawie całkowite odejście od akustycznych brzmień, na rzecz mocniejszych, gitarowych, z lekko industrialnym klimatem. Będąc jeszcze pod wrażeniem jego tegorocznego wrocławskiego koncertu, słuchając tej płyty częściej spoglądam w niebo.
     
    
3.      Gallon Drunk – „The Soul Of The Hour                                                                                    
      Autorzy być może największego płytowego zaskoczenia tego roku. Grupa działająca już dwadzieścia parę  lat,  szanowana i doceniana, mająca na koncie kilka udanych krążków, ale nigdy na pierwszej linii frontu.  I tak się jakoś składa, że panowie prawdopodobnie właśnie teraz nagrali swój najlepszy album.  I nieważne, czy to jest hipnotyzujące, prawie dziesięciominutowe  „Before The Fire”,  wściekłe „ The Dumb Room”, czy jeden z najważniejszych dla mnie utworów 2014 roku, tytułowy powalający „The Soul of the Hour” . Jak już się zacznie słuchać, nie można się od tych dźwięków oderwać.


4.      Robert Plant and The Sensational Space Shifters – “Lullaby and…Ceaseless Roar”   
      Zamiast spiknąć się znowu z dwoma kolegami z Led Zeppelin, odbyć wielką trasę po całym świecie i po prostu odcinać kupony od wspaniałego dziedzictwa tej kapeli, on robi takie rzeczy jak ta płyta. I bardzo dobrze robi! Już pierwszy utwór  zapowiada, że będzie ciekawie. Tradycyjna melodia „Little Maggie” niby podana na folkowo, jednak z silnym triphopowym posmakiem, daje mocno ekscytujący efekt. Dalej na płycie słychać wpływy brzmień prosto z Afryki, jest też bardziej klasycznie rockowo. Jednak przede wszystkim jest porywająco od początku do końca.

5.      The War on Drugs – „Lost in the Dream”                                                                              
      To nic, że pojawiają się skojarzenia z The Waterboys. Bo nie mamy do czynienia       z jakimś topornym zżynaniem, czy podrabianiem, ale raczej ze szlachetnym     podobieństwem. Adam Granduciel ze znanych od dawna klocków stworzył   nową,  trwałą,  klasyczną i stylową budowlę.


6.      Royal Blood – „Royal Blood”
Rock nigdy nie umrze, skoro na świecie ciągle pojawiają się tacy młodzi zapaleńcy jak oni, i przy pomocy basu i perkusji rozwalają system i konkurencję. Sami przyznają, że duży wpływ na nich miał Them Crooked Vultures, co chyba się zgadza, bo słychać i Queens of The Stone Age, Foo Fighters, czy Led Zeppelin. Ale nieważne jakie wpływy, bo panowie po prostu brzmią na swoim debiucie surowo, mięsiście i od samego początku wiedzą o co w takim graniu chodzi.

7.      Sohn – „Tremors”
Jak mawiali klasycy, teraz będzie coś z zupełnie innej beczki. Elektronika z duszą. I to nawet w sensie dosłownym, bo Christopher Taylor, czyli Sohn, dysponuje ciepłą soulową barwą głosu, która dla mnie idealnie współgra z ascetycznymi i syntetycznymi, ale romantycznymi dźwiękami.  Płyta została wydana przez  4AD,  być może dosyć  odważnie to zabrzmi, ale ten album momentami poziomem dorównuje tym najlepszym  wydanym przez tę wytwórnię w latach 80. Minimalistyczny elektro-soul dla wrażliwych.

8.      Jack White – „Lazaretto
Na Jacku tradycyjnie można polegać. Nie wiem z kim podpisywał pakt i jaka była umowa, ale tak się składa, że czego się muzycznie nie dotknie, to jest to zawsze na wysokim poziomie. Na swojej drugiej solowej płycie znowu nas zabiera w podróż przez różne gatunki muzyczne, rock,  funky, folk, country czy blues. I wszystko to idealnie spięte we współczesną klamrę. Talent i niesamowita charyzma. U mnie dodatkowy punkt za świetny tegoroczny koncert na Open’erze, i za takie utwory jak „Lazaretto”, „High Ball Stepper”, czy „Would You Fight for My love” . Bo w trakcie ich słuchania mam ochotę wyrzucić telewizor przez okno, a następnie wyskoczyć zaraz za nim, ale nie po to, żeby spaść, tylko pofrunąć.

9.      Nothing – „Guilty of Everything”
Płyta nagrana dla wytwórni Relapse Records, która specjalizuje się w cięższym graniu, czyli stoner, doom, hardcore, tego typu rzeczy. Ale tutaj będzie jeszcze trochę inaczej. Witajcie ponownie w latach 90! Niech znowu rządzi ściana dźwięku jak u My Bloody Valentine połączona z zagrywkami a’la Dinosaur Jr. Momentami ostro, momentami delikatnie, ale zawsze potężnie i z melancholijnym wokalem. Wbrew pozorom nie jest to reanimowanie trupa, tylko świetny debiut panów z Nothing. Brawo za odświeżenie formuły, głośniki charczą, a ja się cieszę.

10.   Mark Lanegan Band – „Phantom Radio”
Na „Phantom Radio” pan Mark już praktycznie całkowicie (z małymi wyjątkami) przeszedł na syntezatorową stronę mocy. I to takiej mocy mającej swoje korzenie w latach 80. Ryzykowne posunięcie, bo może stracić dawnych fanów, nie zyskując przy tym nowych. Na szczęście nie jest to zwrot w stronę jakiegoś błahego popu, słychać ambitniejsze poszukiwania (momentami lekko unosi się duch krautrocka). I ta próba odnalezienia się na nowym polu jest moim zdaniem udana. Wokalnie natomiast bez zmian, nadal jest to mistrzostwo świata i okolic.

Polska


1.  Skalpel – „Transit                                                                                          
Mniej więcej dekadę temu swoje złote najlepsze chwile przeżywało  granie nu jazzowe, a oni właśnie wtedy byli w Polsce najlepsi w te klocki. Po reaktywacji, w tym roku przypomnieli się nową płytą, którą trudno włożyć w jakieś sztywne ramy, bo jest elektronicznie, jazzowo i niczym soundtrack z jakiegoś intrygującego filmu. Panowie operują różnymi barwami i klimatami, przy czym nie rozłazi się to w szwach.  Mój prywatny zwycięzca w kategorii, „najbardziej intrygująca polska płyta do wielokrotnego odkrywania”

2.      Fisz Emade Tworzywo – „Mamut”
Właściwie nigdy się do końca nie mieścili się w konkretnych hip-hopowych ramach, teraz jednak naprawdę dosyć mocno wystrzelili w kosmos. Dla mnie, lubiącego różne gatunki i style,  ta płyta pokazuje, że dobre zbilansowanie i wymieszanie różnych składników może przynieść  świetne efekty. Już pierwszy  numer na płycie, „Pył” porywa elektroniczno-funkową pulsacją. Kolejny utwór  „Bieg”,  to taki hip-hop, który najbardziej lubię (nasunęły mi  się skojarzenia z tym, co robi Common albo The Roots). Mógłbym tak właściwie po kolei wymieniać,  bo na „Mamucie” nie ma słabych punktów,  a takie „Ślady” zostaną w historii polskiej muzyki na dłużej.  W tym roku miejsce na podium.

3.      Decapitated – „Blood Mantra”
Bardzo lubię mrok i czerń, jednocześnie nie przepadam za otoczką, taką powiedzmy, odpustowo –satanistyczną. Natomiast ta płyta idealnie trafia w moje oczekiwania odnośnie ciężkiego grania. Panowie z sensem i polotem walnęli aż miło. Dodatkowo są otwarci na inne brzmienia, przez co jest oryginalnie i nieschematycznie.  Mimo silnej konkurencji  w tej wadze, to oni wygrywają.

4.      Organek – „Głupi”                                                                                                
Możliwe, że gdzieś w polskich garażach w pocie czoła ćwiczą tysiące kapel , w myśl zasady, że ma być wrażliwie, ale też rockowo i surowo, oby tak było. Natomiast w tym roku najlepiej w ten nurt wpisuje się ta płyta.  Tomasz Organek wie jak uderzyć  we właściwą strunę. Razem ze swoim zespołem czerpią z tradycji  począwszy od klasyków bluesowych poprzez  The Doors  aż do  Jacka White’a.  A tak w ogóle jestem fanem takiego szorstkiego, organicznego podejścia, więc  ta płyta nie miała wyjścia, musiała się tutaj znaleźć.

5.      Lunatic Soul – „Walking on a Flashlight Beam”
Choć bardzo szanuję i doceniam Riverside, jakoś tak się złożyło, że bardziej działa i trafia  do mnie ten projekt  Mariusza Dudy. To jest trochę inna stylistyka niż macierzystego zespołu artysty i może więcej miejsca na muzyczne poszukiwania, takie, które lubię. Sporo momentami niepojących, ale jednocześnie ciepłych dźwięków.  Gasimy światło i odpływamy. 
            
                                                               
6.      Pustki – „Safari”                                                                                                    
 Lekkość, zwiewność, dobre melodie, wszystko to występuję na tej płycie w nadmiarze, ale nie mdli. To są po prostu bardzo dobre piosenki, nie ma silenia się na „alternatywność” , i jeżeli tak ma wyglądać polski szlachetny pop, to ja jestem za. Odrębną wartość stanowią teksty, w których widać bardzo udaną zabawę słowem. Ja za same wersy takie jak „gdy usłyszysz statki na niebie, siedem razy spluwaj za siebie”, „zabawię się dziś twoją głową, tylko powiedz jeszcze słowo” albo „dzieli nas wszystko, łączy miłość i papierosy” mam ochotę przyznać im medal.

7.      Skubas – „Brzask
Moda na indie-folk spowodowała, że nagle wszędzie się zaroiło od smutnych pań i panów z gitarami. I bardzo dobrze, że ludziska tworzą, zamiast wino po bramach trąbić, natomiast taka ilość grozi tym, że jest zwiększony poziom nudy i przewidywalności. Jednak to nie dotyczy Skubasa, on potrafi na swojej drugiej płycie zadbać o różnorodność. To nadal jest ten styl za jaki go polubiłem, natomiast widać, że cały czas artysta poszukuje, momentami jest dosyć szorstko, ale równocześnie poetycko. Dodatkowo duży plus za utwór „Nie mam dla Ciebie miłości”.  

8.      Artur Rojek – „Składam się z ciągłych powtórzeń
Pierwszy singiel , czyli utwór „Beksa” jakoś do mnie nie przemówił. Dodatkowo sprawę psuła nachalna promocja tego numeru. Na szczęście radio lub telewizję można wyłączyć, a zamiast tego posłuchać bez uprzedzeń całej płyty. Świetna osobista, wręcz intymna wypowiedź dojrzałego artysty. Odejście z Myslovitz pewnie nie ucieszyło zbytnio fanów tego zespołu, ale jeżeli się nagrywa takie płyty, to moim zdaniem jednak warto było.      
         
9.      Natalia Przybysz – „Prąd”
Jak  nazwać to, co dzieje się na ostatniej płycie Natalii?  Zawsze było u niej słychać soulowe ciągoty, teraz jest też rockowo. Ale tak w stylu lat 60/70. Jest dużo odnośników do opartego na bluesie amerykańskiego grania, jest też nawiązanie do polskiej klasyki  w tym stylu (covery utworów Czesława Niemena i Miry Kubasińskiej). I  co najważniejsze, jest tytułowy „Prąd” , po prostu są emocje.  Mimo zanurzenia w przeszłości brzmi autentycznie i świeżo.

10.  Luxtorpeda – „A morał tej historii mógłby być taki, mimo, że cukrowe, to jednak buraki” 
Za postawę, za zaangażowanie, za  sensowny i spójny przekaz i za walkę o wartości. Muzycznie króluje raczej oldschoolowe ciężkie granie połączone z rapem, ale to nie znaczy, że jest sztampowo. Zresztą opisywanie muzyki Luxtorpedy jest bez sensu,  ich styl jest od razu rozpoznawalny.  Oczywiście istnieje obawa, co dalej i czy ta ścieżka nie okaże się w przyszłości ślepą uliczką. Mam nadzieję, że nie wpadną w pułapkę powtarzalności. Ja tam im, i ich pozytywnej energii kibicuję.