wtorek, 11 sierpnia 2015

OFF Festival 2015



Na początek lekkie marudzenie i minusy (a właściwie, tfu,  przepraszam za zdrobnienie, minusiki), które jednak, odwrotnie niż w „Misiu” nie przesłonią plusów. I jeżeli pogoda zachowuje się jak wściekły facet z miotaczem ognia, to wiesz, że lekko nie będzie, ale za to bardzo gorąco. I było. Druga refleksja to, że moda może być (czasami) niczym szybko rozprzestrzeniający się podstępny wirus. Powoduje, że wszyscy chorują na to samo. Takie myśli mnie naszły, kiedy mijałem kolejnych gości z takimi samymi fryzurami i brodami. Ale to może być przesadna złośliwość  ze strony faceta, który, jak to bezbłędnie określiły dzieci mojego dobrego kolegi (pozdro, Michał) jest  „wujkiem bez fryzury”. To do meritum.

Dzień pierwszy.
Zacząłem od The Stubs.  Brudny rock'n'roll plus radosna konferansjerka wokalisty dała przyzwoity efekt. Przeskok na główną scenę, gdzie Pablopavo i Ludziki  robili co mogli, ale wyszło tak sobie. Ja na ich miejscu zrzuciłbym wszystko na słońce, które o tej porze wypalało mózg  i nie skłaniało do radości i zabawy. Do upału chyba bardziej była przyzwyczajona ekipa z Songhoy Blues, która porządnie walnęła swoim afrykańskim bluesem. Pomiędzy nimi na Scenie Eksperymentalnej świetne gitarowe eksperymenty dała grupa Kristen. Później dawny bliski współpracownik i kumpel Nicka Cave’a, czyli Mick Harvey brał się za bary na Scenie Leśnej z utworami Serge’a Gainsbourga. Piękny koncert po zmroku wyciskający całą erotykę i dekadencję zawartą w tych utworach. Susanne Sundfor  ze swoim alternatywnym klubowym disco-popem czarowała i uwodziła mając świadomość, że przy takich recenzjach jakie ma ostatnia płyta, to właśnie teraz jest jej tzw. „15 minut”. Przerzut na Sunn O))) był ciężki i bolesny, niczym brzmieniowe piętnaście ton spadające na głowę, dodatkowo szamańsko mnie zahipnotyzowali J I gwiazda pierwszego dnia The Residents. Jak obcować z legendą, kiedy nie wie się, czy na scenie za maskami kryją się oryginalni, przepraszam za wyrażenie, członkowie, czy Stefan z kolegami z monopolowego? J Ale na tym polega zabawa i tajemnica, a koncert ironiczno-magiczny, perwersyjna zbitka w sam raz dla mnie.

Dzień drugi.
Kinsky! Jedna z najbardziej oryginalnych polskich kapel lat 90 wróciła. Dla nich jestem w stanie niemal omdlewać  przy stu stopniach w namiotowej Scenie Trójki. J Ledwo żywy szybko na King Khan & The Shrines, żeby się zrelaksować  przy wspaniałym retro-soul/funku z mocnym bujnięciem.  Jednak moje myśli były już przy Sun Kil Moon. Mark Kozelek pewnie nie  należy do najmilszych gości pod słońcem,  ale mnie to obchodzi tak bardzo, niczym konflikt na linii Wojewódzki- Korwin-Piotrowska. Liczyłem na dobry koncert i się nie zawiodłem. Najpierw kazał sp…..ac fotografom spod sceny („nie jesteście moją publicznością!”) później ironizował („czy w Polsce nie ma ręczników?” ) I publiczność i artyści tonęli na namiotowej „Scenie Trójki” we własnym pocie, ale ktoś z obsługi w końcu te ręczniki artystom podrzucił i skończyło się narzekanie i zaczęło  granie. Dodajmy, że najpiękniejsze granie na tegorocznym Offie. Lekko wstrząśnięty, ale nie zmieszany trafiłem prosto na oślepiającą feerię świateł i dźwięków kosmiczno-jazzowego Sun Ra Arkestra. Po kolejnym muzycznym ciosie przeniosłem się na główna scenę, gdzie swoim matematycznym hardcorem dobił mnie The Dilinger Escape Plan. Xiu Xiu gra muzykę z „Twin Peaks”? Kto by się nie napalił na taki pomysł? Niestety, po obiecującym początku wszystko im się rozeszło w szwach i klapnęło. Tego dnia gwiazdą był Ride, panowie wrócili, dla niektórych są legendą. Ja ich lubię (szczególnie debiut z 1990), ale nigdy nie byłem w nich zakochany. Sam koncert z klasą, dobrym brzmieniem i obietnicą, że może jeszcze coś ważnego nagrają i pokażą. O 1:40 na  Scenie Eksperymentalnej Hailu Mergia. Ktoś lubi etiopskie jazzowo-funkowe klimaty? Polecam płytę  Hailu Mergia and the Walias „Tche Belew” z 1977 roku. A sam koncert niezobowiązująco radosny. Czyli bardzo.

Dzień trzeci
Steve Gunn, piękne folk-rockowe granie na Scenie Trójki w strasznie niesprzyjających warunkach (wiadomo dlaczego) J Później na Scenie Leśnej Decapitated. O tej porze interakcja z publicznością polegała na tym, że oni dali czad i apokalipsę, a w zamian dostali piknik i klapki. Ale i tak dali radę. The Julie Ruin? Bardzo ważny koncert, bo na czele tej ekipy jest Kathleen Hanna (kiedyś Bikini Kill, później Le Tigre) jedna z najważniejszych przedstawicielek Riott grrrl, u mnie na równi z L7 i Babys in Toyland. Radośnie dziki koncert. Ale kiedy myślałem, że jest nieźle, to zaraz (niczym siekierą) przywalili mi ze Sceny Leśnej Algiers. Ledwo wydali niesamowity debiut, który będzie wzięty pod uwagę we wszystkich możliwych płytowych podsumowaniach tego roku, to jeszcze dali bezczelnie niesamowity koncert! Po Sun Kil Moon numer dwa offa. Patti Smith nie liczę, bo była poza konkurencją. Radość i wzruszenie. Później  lekko narcystyczni Duńczycy z Iceage, którzy potrafią inteligentnie przywalić . Na koniec obejrzane z oddali hip-hopowe wygibasy Run The Jewels. Można zamknąć rozdział pod tytułem  Off Festival 2015 i z niecierpliwością czekać na następny.