czwartek, 21 kwietnia 2016

"VINYL". Hedonistyczna płyta z przeszłości.




Jeżeli słyszę, że będzie serial o środowisku muzyczno-artystycznym, który ma być opisem pewnej minionej epoki, a w dodatku firmują go tacy ludzie jak Martin Scorsese i Mick Jagger, to zapala się u mnie zielone światło z nadzieją na pełnokrwistą i szaleńczą jazdę bez trzymanki. Nie mogłem sobie więc odpuścić, zaliczyłem sezon pierwszy, który właśnie się zakończył. I od razu mogę powiedzieć, że to było trochę jak przejażdżka rollercoasterem. Zachwyci albo zemdli, albo momentami jedno i drugie, w każdym razie nie pozostawi obojętnym. Mnie zostawił z otwartą buzią i galopadą myśli, które teraz niczym  puzzle próbuję ogarnąć i uporządkować.

Mamy rok 1973, całe branża w pełnym hedonistycznym rozkwicie. Główny bohater jest szefem wytwórni płytowej, z którą osiągnął duży sukces. Jednak nadmiar używek, błędne decyzje biznesowe jego i kolegów, niesprzyjające okoliczności oraz ostra konkurencja sprawiają, że zaczyna mu się palić grunt pod nogami, a właściwie to już sytuacja grozi wielkim pożarem z wybuchami.

Pilot serialu wyreżyserowany przez Martina Scorsese daje nam wyraźny obraz tego, co nas czeka. Czuć mocno rękę tego artysty, akcja pędzi do przodu niczym pociąg TGV, dialogi są błyskotliwe i ostre jak brzytwa, a "sex and drugs and rock and roll"  leje się z ekranu strumieniami. Inna sprawa to bohaterowie tej opowieści, którzy od początku nie wzbudzają w nas zbytniej sympatii. I tu też widoczna jest ręka Scorsese, pamiętacie choćby "Chłopców z ferajny"? Genialne to było, ale oglądało się trochę na zasadzie jakiegoś programu przyrodniczego pt: "Życie drapieżników" z komentarzem czytanym przez panią Krystynę Czubównę w stylu, "a teraz lew dopadnie i zje antylopę". Nie wspominając już o tych dupkach (na czele z głównym bohaterem) zaludniających ekran w także skądinąd świetnym "Wilku z Wall Street". Ale po pierwszych dwóch godzinach byłem na tyle porządnie zachęcony, że wciągnąłem się w opowieść z takim samym entuzjazmem z jakim wciąga się w tym filmie kokainę.

Co dostałem w zamian wraz z resztą odcinków? Wyrazisty, precyzyjny i fascynujący zapis pewnej muzycznej epoki, z całym swoim blichtrem, gwiazdorstwem. Wydawało się jeszcze, że można ostro balować bez ponoszenia konsekwencji, to dopiero w następnej dekadzie AIDS miało rozpocząć swoje piekielne łowy. Chwilę przed nadchodzącymi zmianami, tuż za rogiem czaił się już przecież choćby punk rock (w filmie dużą rolę odgrywa fikcyjna grupa Nasty Bits, ze swego rodzaju proto-punkowym podejściem w stylu The Stooges i MC5)  a z zupełnie przeciwległej strony nadchodziła era disco. Cały czas jesteśmy oczywiście bombardowani muzyką z tamtego okresu, przewija się wiele prawdziwych jak i wymyślonych na potrzeby serialu kapel. Swoją działkę ma w "Vinylu" Led Zeppelin ze swoim szalonym menadżerem Peterem Grantem (kapitalna rola brytyjskiego aktora, Iana Harta). Jest przesiąknięta czarnym humorem historia, w której przewija się Alice Cooper, na ekranie pojawiają się też The Velvet Underground, Andy Warhol, David Bowie, John Lennon, Bob Marley, będzie tam nawet pionier i ojciec chrzestny hip-hopu  DJ Kool Herc. Oddzielną bajką jest świetna historia z królem Elvisem. Dodajmy do tego jeszcze brzmiącego często w tle krwistego bluesa, czy funky i ja już sam do siebie mogę powiedzieć "będzie pan zadowolony".

Odrębne miejsce zajmuje główny bohater, Richie Finestra, gość raczej nie z tych, co dadzą się bezgranicznie lubić. Niejednoznaczna postać, facet równocześnie kochający i krzywdzący swoją rodzinę, bezgranicznie oddany swojej pracy. Próbujący podnieść się z upadku charyzmatyczny typ, który (żeby zmobilizować swoich pracowników do tego, aby w ekspresowym tempie znaleźli jakiś nowy, obiecujący talent) potrafi wygłosić taką gadkę motywacyjną: "Cofnijcie się myślą do pierwszej piosenki od której przeszły was ciarki, która sprawiła, że chcieliście tańczyć, ruchać albo kogoś stłuc!". Bobby Cannavale prawdopodobnie zagrał swoją życiową rolę. Reszta aktorów drugo- i trzecioplanowych za nim nadąża. Dwa przykłady: Ray Romano, najbardziej znany z sitcomu "Wszyscy kochają Raymonda", tutaj w roli znerwicowanego i zdesperowanego współpracownika głównego bohatera. Albo Andrew Dice Clay (pamiętam go jeszcze z "Crime Story"), który w epizodycznej roli właściciela kilku stacji radiowych tworzy jedną z najbardziej obleśnych i odpychających kreacji jakie ostatnio widziałem. Aha, do tego wszystkiego dokładamy jeszcze morderstwo, mafię, duchy (a właściwie ducha) przeszłości, i mamy pełnię szczęścia.

Dużo radości sprawiło mi rozszyfrowywanie smaczków tamtej epoki, muzyki, sztuki, mody, wszystkich tych niuansów i odniesień kulturowych, które określały USA z pierwszej połowy lat 70. Nie wiem, czy ten serial jest w stanie zainteresować każdego, ponieważ mówi o dosyć specyficznym środowisku w specyficznych czasach. Ja jednak będę się upierał, że niezależnie czy zafascynuje czy zniesmaczy, warto wstąpić na trochę do tego zaginionego świata.


czwartek, 7 kwietnia 2016

"Anomalisa" - (nie)rutynowa sprawa




Ten film miał premierę w Polsce pod koniec stycznia, ja dorwałem go niedawno, a właściwie to on dorwał mnie i nie chce puścić. Gorączkowo zacząłem szukać winnego tego stanu i zidentyfikowałem go w osobie współreżysera i scenarzysty filmu, Charliego Kaufmana. Ale mogłem się tego spodziewać. To ten sam gość, który właśnie jako scenarzysta poprowadził mnie za rączkę prosto do głowy wiadomego aktora w "Być jak John Malkovich", albo ostro pogrzebał mi w umyśle "Zakochanym bez pamięci".

Co takiego wykombinował teraz? Mamy do czynienia z facetem w mocno średnim wieku, który teoretycznie ma szczęśliwe życie, udaną rodzinę i pracę. Jednocześnie czuje, że grzęźnie w bagienku rutyny. Wszystko dla niego jest powtarzalne, wszyscy dookoła są (dosłownie!) tacy sami, nudni i przewidywalni. Sytuację zmienia pewne zdarzenie i konkretna osoba.

Dla tych co nie widzieli, nie ma obaw, nie będę opisywał i streszczał całej fabuły, natomiast skupię się na paru wydarzeniach, które przejdą do mojej prywatnej historii kina. Pierwsze to tzw. "scena miłosna", najbardziej przejmująca jaką widziałem od lat. Romantyczna, nieporadna, wzruszająca, żenująca, zajmująca, niepotrzebne skreślić. Albo nie, lepiej wszystkie te określenia zostawić, właśnie dlatego, że oddają złożoność sytuacji. Fantastycznie odegrana, mimo, że "Anomalisa" to (wyrazista i realistyczna, bardzo dobrze zrobiona pod względem technicznym) animacja lalkowa!

I tutaj przechodzimy do drugiego wydarzenia, czyli gry aktorskiej. Głosu postaciom użyczyło trzech aktorów. David Thewlis, stara, dobra, brytyjska szkoła. Tom Noonan, wspaniały aktor charakterystyczny, który  jednak głównie zostanie pewnie zapamiętany z licznych ról świrów i psychopatów. I zupełnie fenomenalna Jennifer Jason Leigh. Wydawało się, że ta popularna w latach 80 i 90 aktorka zawodowo najlepsze lata ma już za sobą, a ona nagle wyprowadza dwa zaskakujące, potężne ciosy. Wspomnę tu najpierw o roli wściekłego, przebiegłego i okrutnego babsztyla w "Nienawistnej ósemce" Quentina Tarantino. Tutaj natomiast mamy do czynienia z zupełnie odmiennym zadaniem aktorskim, rolą Lisy, z jednej strony uosobieniem dobroci i nieporadnej poczciwości, a z drugiej wyjątkowości. Jennifer Jason Leigh przy pomocy swojego głosu czyni tutaj cuda. Jej melancholijna wersja "Girls Just Want to Have Fun", hiciora najbardziej znanego z wykonania Cyndi Lauper, zupełnie wywróciła do góry nogami postrzeganie przeze mnie tego utworu. Co się stało, to się nie odstanie, od teraz tekst tego utworu ma dla mnie też drugie, mniej wesołe znaczenie.

Wracając do samej opowieści, to zostało mi po niej w głowie jednak coś więcej niż przekonanie o wyjątkowo oryginalnym spojrzeniu na raczej wyświechtany temat, jakim jest kryzys wieku średniego. Czy jesteśmy skazani na to, że już na zawsze będzie nam towarzyszyła w tym życiu ( i pogłębiająca się wraz z wiekiem) tęsknota za czymś innym, ułudą, ideałem, a może straconymi złudzeniami? I czy w związku z tym warto się szarpać i poszukiwać jakiejś anomalii (Anomalisy), która przełamie krąg powtarzalności i życiowego uwikłania w schematy? Może nie tak maniakalno-zabójczo-radykalnie jak np: bohater utworu Toma Waitsa "Frank's Wild Years", ale po swojemu próbować. Mówiąc szerzej i metaforycznie, szukajmy, choćby tylko od czasu do czasu, "Anomalisy" w naszych głowach, sercach, duszach.

piątek, 1 kwietnia 2016

Charles Bradley - Changes

Zawsze miałem wrażenie, że soul i funk to gatunki, które w Polsce niespecjalnie trafiają na podatny grunt. U nas przy jazzowych improwizacjach, metalowych wyziewach, alternatywnych rurkach, progresywnych pasażach, elektronicznych krajobrazach, nowych brzmieniach czy hip-hopowych wygibasach sprawiają wrażenie brzydszej koleżanki lub brzydszego kolegi siedzącego w klasie w ostatniej ławce, lub podpierającego ścianę w ciemnym kącie na przerwie. A gdyby tylko dać im szansę, podejść, zagadać, wtedy szybko odkrylibyśmy ich bogate wnętrze. Czyli właśnie soul-duszę.

I tutaj z pomocą przychodzi nowa płyta Charlesa Bradleya, która daje nam taką szansę. Pytanie pierwsze: z czym nam się kojarzy retro soul czy funk? W kraju, gdzie przykładowo taki Steve Wonder zostanie dużo bardziej zapamiętany z dancingowego "I Just Called To Say I Love You" niż ze swoich, pełnych żaru, płytowych petard z lat 70, sytuację może obronić chyba tylko James Brown. Ale jego już niestety wśród nas nie ma.  To już bez następnych pytań pokuszę się o stwierdzenie, że na tę chwilę w tym gatunku na mieście rządzi Charles. Gość z ciekawą biografią, po przejściach, trochę potłuczony przez życie, który swoją pierwszą płytę wydaje w 2011 roku, będąc już po sześćdziesiątce! W chwili, gdy niektórzy artyści myślą o emeryturze on dopiero rozwija żagle i nabiera...nie, nie wody, nabiera tempa i nagrywa swoją drugą płytę "Victim of Love" (2013). Teraz prawie idealnie równo po trzech latach mamy premierę jego kolejnego albumu "Changes". Wcześniej ukazał się singiel o tym samym tytule, będący coverem utworu Black Sabbath. Artysta specjalnie przy nim nie gmerał, natomiast tradycyjnie po swojemu ostro wokalnie dorzucił do pieca. A jaka jest cała płyta?

Rewolucji nie ma, ale kto chciałby w jego przypadku rewolucji? Na szczęście nie ma też bolesnej stagnacji. Zaczyna się po amerykańsku, patriotycznie, od krótkiego wstępu "God Bless America". Właściwa jazda następuje od zadziornego, lekko jammującego "Good to Be Back Home". Duże wrażenie robi "Ain't Gonna Give It Up", dla mnie chyba najlepszy na płycie. Taki przybrudzony funk zabarwiony (raczej niewystępującym na jego wcześniejszych płytach) delikatnym elektronicznym barwnikiem. Równie odświeżające wrażenie robi momentami zbliżający się w stronę rockowego grania w stylu The Black Keys "Ain't It a Sin". "Things We Do for Love" to z kolei dużo podrygującej radości z chórkami i dęciakami, które zresztą pojawiają się na całej płycie. Frakcję ballad oprócz "Changes" najlepiej reprezentuje "Nobody But You". Mógłbym tak jeszcze opisywać utwór po utworze, jednak muszę pamiętać, żeby nie stracić z pola widzenia tego co najważniejsze na tej płycie. Czyli głosu. A właściwie GŁOSU. Przepełnionego żarliwością i miłością, ale też bólem człowieka, który dostał od życia parę kopów. Charles Bradley potrafi wyjątkowo przekonująco te uczucia wyrazić. Ja mu ufam, dlatego uważnie z przyjemnością słucham.
I pamiętajcie: happy people have no stories.