środa, 10 maja 2017

O nowych płytach Mark Lanegan Band, The Afghan Whigs (i paru innych), czyli szczęścia też chodzą parami.



Cała ta do tej pory (w dużej części) ponura wiosenna aura ma kilka zalet. Dobra, kilka to może za dużo, jednak jedną ma na pewno. Zamiast łazić w deszczu i zimnie na jakieś wymuszone spacery, można zostać w domu i spróbować ogarnąć choć w części te wszystkie nowości płytowe. Oczywiście ktoś powie, że można i słuchać i spacerować, jednak ja nigdy tego za bardzo nie potrafiłem. Chodzenie na świeżym powietrzu w słuchawkach i kontemplowanie muzy mogłoby się dla mnie skończyć tragicznym finałem pod kołami samochodu, roweru czy traktora (to w zależności jaki plener bym wybrał). Czyli odpada, bo po takiej kolizji mógłbym już nie posłuchać, jak mawiał pewien kandydat, niczego. 

Tymczasem zdecydowanie jest do czego przyłożyć ucho. Z wiosennych premier na dłużej zostaną ze mną nowe płyty Thurstona Moore'a, Mastodon, Ulver, Timber Timbre, Perfume Genius, At the Drive-In. Cieszy powrót pani Feist (warto będzie zerknąć na jej tegoroczny koncert na Off Festivalu), Gorillaz, czy (i tu już minął kawał czasu) Slowdive. Mniej niestety cieszy pierwsza po ponad sześciu latach nowa płyta Jamiroquai, bardzo nierówna, ale być może i ona z czasem mnie wciągnie i wyciągnie na parkiet. Father John Misty, tu jest gorzej. Dwa lata temu jego album  "I Love You, Honeybear" dość mocno mną zawładnął. Oliwy do ognia artysta dodał jeszcze swoim fenomenalnym, niby-narcystycznym, a w rzeczywistości ironicznym i dowcipnym koncertem na Open'erze. Tym razem z jego "Pure Comedy" chyba się rozminąłem. Tak, wiem, że ten album zgarnia maksymalne oceny i czołobitne recenzje, jednak ja jakoś nie mogę się przekonać. Może dlatego, że kiedy Father John Misty pierwszymi trzema utworami na płycie wyprowadza tak celne ciosy, że myślisz: "Mam chyba do czynienia z jedną z najlepszych płyt w roku!" to później zaczyna się nuda. Jej symbolem jest dla mnie prawie 14-minutowy rozwlekły, przegadany i bezbarwny snuj, czyli utwór "Leaving LA". Choć być może tylko ja nie ogarniam tego arcydzieła. Mocowałem się z "Pure Comedy" długo, nie dałem rady. Trudno, z radością wrócę do słuchania poprzedniej jego płyty, gdzie nie wyczuwam tego napuszenia i przesadnego silenia się na jakieś ponadczasowe opus magnum.

Jednak jak powiedział Doktor Plama do maharadży Kaburu "Komary rypią. Przejdźmy do środka.", czyli do meritum. A meritum to dwie płyty wydane na przełomie kwietnia i maja prawie w tym samym czasie (jedynie tydzień różnicy). Tak się składa, że Mark Lanegan i szefujący The Afghan Whigs Greg Dulli to starzy znajomi. Także na stopie artystycznej. Mała dygresja, sam nie wiem, czy nie wolałbym pisać tutaj o ich kolejnym wydawnictwie pod szyldem The Gutter Twins, zwłaszcza jeżeli ich wspólny album umieszczam w swojej dziesiątce najlepszych płyt pierwszej dekady XXI wieku. Jak się nie ma co się lubi to.. wróć! Lubi, lubi się bardzo.

Zacznijmy od Marka. Przy całym tym lubieniu przyznaję, że nie wiedziałem czego się spodziewać po "Gargoyle". Mnie akurat ten zaskakujący skręt w stronę elektroniki na "Phantom Radio" nie odrzucił, ale przyznam, że słuchanie kolejnego podobnego w klimacie albumu mogłoby być nużące. Ta płyta jest lepsza bo jednocześnie podobna i niepodobna. Już pędzę z wyjaśnieniem tego nieco bełkotliwego stwierdzenia. Podobna, bo nadal mamy elektroniczne wstawki rodem z lat 80. Kiedyś dogrzebałem się do artykułu, gdzie Mark Lanegan wymieniał swoje ulubione płyty i na tej liście znajdowały się "Closer" Joy Division i "Low Life" New Order. Szczególnie wpływy tych drugich da się momentami usłyszeć na "Gargoyle" . W pierwszych dwóch utworach ("Death's Head Tatoo" i "Nocturne") jest trochę podobna pulsacja, jednak zdecydowanie z rockowym, przepraszam za wyrażenie, korzeniem. W tym momencie dochodzimy do (wspomnianego wyżej) niepodobieństwa. Najnowsza zdecydowanie mieni się większą ilością barw i odcieni. Przy czym nie ma mowy o żadnym chaosie, bo jak zwykle całość spaja wyrazisty, mocny i gęsty (niczym pokój nauczycielski od dymu papierosowego w latach 80) wokal artysty. Cały czas fenomenalny. Przy okazji panu Markowi przytrafiła się jedna z najlepszych ballad w jego całej karierze ("Goodbye to Beauty"). Jest może jedno tąpnięcie (bezbarwny "Blue Blue Sea"), ale ginie wśród takich perełek jak potężnie brzmiący "Drunk on Destruction", świetny "Beehive", czy  zamykający "Gargoyle", narastający "Old Swan". 

Pora na The Afghan Whigs. "In Spades" to ich druga płyta po reaktywacji. Kiedy słucham tego albumu przypomina mi się pewne wydarzenie z 2012 roku. Wtedy właśnie Greg Dulli postanowił odświeżyć szyld z napisem The Afghan Whigs i ekipa wyruszyła w trasę koncertową w ramach której trafiła w sierpniu do Warszawy. Takiej okazji nie mogłem przegapić i musiałem ich zobaczyć. Choćby ze względów sentymentalnych (w końcu etykieta w stylu "jeden z moich ulubionych bandów lat 90" wystarczająco zobowiązuje do ruszenia się na ich koncert). Niby liczyłem, że będzie dobrze, jednak nie spodziewałem się, że aż tak dobrze! Tego dnia "Proxima" była za ciasna na ekspansywność Grega. Faceta wręcz rozpierała energia, szalał, pakował się prosto w publikę. Wokalnie też prezentował się świetnie, po prostu był (używając terminologii polskich komentatorów sportowych) w reprezentacyjnej formie.

Podobne wrażenia mam słuchając nowej płyty. Ten album też rozpiera energia. Nawet otwierający "Birdland", mimo, że raczej delikatny, kipi od emocji. Przy następnym utworze "Arabian Heights" już spokojnie można wstać z "wygodnego fotela" (copyright by Monty Python) i poruszając się w stylu koncertowym Grega (raz bioderko prawe, raz lewe) przeżywać ten album aktywnie. Tak jest do samego końca. Mam oczywiście swoich konkretnych faworytów, (podniosły "Toy Automatic" czy zabójczo funkujący "Light as a feather") ale "In Spades"  po prostu doskonale broni się jako cały album. Dodajmy, że niezbyt długi (niecałe 37 minut) album. Co wychodzi mu tylko na dobre, bo nie ma na niej zbędnych numerów, tzw."wypełniaczy".

To co najważniejsze zostanie mi w głowie po tych płytach, to głosy. Ja wiem, że termin "głosy w mojej głowie" nie brzmi zdrowo i zachęcająco, ale w przypadku panów Marka i Grega można zrobić wyjątek. Bo tak naprawdę ich wokale (bardzo różniące się od siebie, ale niepowtarzalne) w ostateczności przesądzają o powodzeniu przedsięwzięcia. Odnośnie tych dwóch płyt śmiało mogę powiedzieć (i dodatkowo zarymować), że czasami to szczęścia chodzą parami. 

Mark Lanegan Band "Gargoyle" wyd. Heavenly Recordings
The Afghan Whigs "In Spades" wyd. Sub Pop Records