czwartek, 6 lipca 2017

OPEN'ER FESTIVAL 28.06 - 01.07.2017 Gdynia




Śpieszmy się kochać ładną pogodę na Open'erze, bo tak szybko odchodzi. W tym roku starczyło jej na dwa pierwsze dni. Przy czym określenie "ładna" jest tutaj trochę na wyrost, po prostu była przyzwoita, bo za bardzo nie padało. Następne dwa to już natrętny, nieustannie kapiący syf z nieba, który walnie przyczynił się do mojego późniejszego przeziębienia i kilkudniowej walki z katarem. Co do samego festiwalu to przyczynił się także do obniżonej frekwencji na kilku koncertach odbywających się na "Main Stage", za to zwiększonej w pewnym "piwnym namiocie". Zostawmy jednak może wspomnienia i odczucia pogodowo-zdrowotno-gastronomiczne i skupmy się na stronie artystycznej i tym co pozostawiło we mnie muzyczny ślad. 

Dla mnie Open'er 2017 zaczął się od koncertu Sorry Boys. Pora wczesna i niewdzięczna (16:30) jednak Bella Komoszyńska z pozostałym muzykami mocno starali się rozbujać jeszcze trochę niemrawą publiczność. Wydatnie pomogli im w tym zaproszeni goście, czyli chór Soul Connection Gospel Group oraz kurpiowska artystka ludowa, Apolonia Nowak.

Po nich na "Main Stage" pojawili się Royal Blood. Wybierając co ciekawsze kąski tegorocznego festiwalu podkreśliłem ten duet grubszą linią. Tym bardziej, że miałem z nimi niezałatwioną sprawę. Była to ich poprzednia wizyta na Open'erze w 2014 roku, którą kompletnie pominąłem. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że wtedy jeszcze byli przed wydaniem debiutanckiej płyty, grali dość wcześnie i prawie nic o nich nie wiedziałem. Teraz już pojęcie miałem, udokumentowane znajomością dwóch świetnych płyt. Było bardzo dobrze, jednak niczym Kopciuszek (no może nie całkiem, jeszcze takiego błota wtedy nie było, żeby zgubić bucik) musiałem nie czekając do końca ewakuować się na Michaela Kiwanukę. Tu też mógłbym zamarudzić, że to jeszcze nie była zbyt odpowiednia pora dnia na raczej delikatne i uduchowione soulowo-folkowo-rockowe dźwięki. Ponieważ jednak rzecz działa się na "Tent Stage", gdzie jest trochę inna atmosfera, klimat generalnie bardziej sprzyjający intymnemu graniu, wszystko przebiegło pomyślnie. Ważniejsze momenty? Kiedy Michael Kiwanuka z kolegami zagrali "Black Man in a White World" albo "Love & Hate", albo... właściwie wszystko. Nie wiem czy to był jeden z najlepszych koncertów Open'era, jeden z moich ulubionych na pewno.

Główne danie pierwszego dnia to oczywiście Radiohead. Wiadomo, mieli niczym wielcy herosi zstąpić na ziemię i dotknąć nas swoim koncertowym geniuszem. Czy dotknęli? No, może trochę musnęli. Choć pewnie się czepiam. Parę ładnych lat temu chłonąłbym ich występ z otwartymi ustami, teraz ja jestem w innym miejscu, oni są w innym miejscu, i te miejsca nie zawsze się zbiegają. Dlatego, jeżeli u kogoś innego przeczytacie, że było "magicznie" to też może być prawdą. Dla mnie było tylko i aż "OK" (computer).

Na drugi dzień cel był jasno określony. Zajęcie dobrej pozycji widokowej przy "Main Stage" i oczekiwanie na The Kills,  a później Foo Fighters. Powiedzieć, że jedni i drudzy nie zawiedli to powiedzieć za mało. Jeżeli chodzi o The Kills to pani Alison Mosshart jest wulkanem energii scenicznej. Musicie mi wybaczyć to wyświechtane stwierdzenie, ale to prawda. Do tego jej wokal, charyzma i odpowiednie towarzystwo gitarzysty Jamie Hince'a. Czyli już wiecie jak było.

Potem Foo Fighters. Zacznę może lekko defensywnie i asekuracyjnie. Niezależnie od tego czy to twoja ulubiona grupa, czy wręcz przeciwnie, panowie dali koncert, który zapisze się jako jeden z najlepszych w historii Opener'ów i jeden z najlepszych jakie widziałem w życiu. Wiem, odważna deklaracja, ale mająca swoje pokrycie w tym co zobaczyłem. Kwintesencja udanego koncertu rockowego z maksymalnym zaangażowaniem kapeli, energiczną i dowcipną konferansjerką lidera, wspólnym śpiewaniem i perfekcyjną interakcją z publicznością. Nie chcę tu używać zbyt wielkich słów, bo to i tak nie odda dużej wartości koncertu a można niestety popaść w patos i co za tym idzie w śmieszność. Kto był ten wie, kto nie był niech szuka fragmentów na yt, może uda mu się choć przez parę sekund załapać atmosferę. Z dodatkowych informacji: Dave Grohl i spółka zagrali gdzieś około dwóch godzin i piętnastu minut, co nie jest festiwalowym standardem, za to jest dodatkowym plusem. Tak jak osobistym plusem dla mnie było zagranie trzech utworów/kilerów z drugiej (i mojej ulubionej) płyty Foo Fighters "The Colour and the Shape": "Monkey Wrench", "My Hero" i na piękne zakończenie "Everlong".

Tego dnia jednak to nie był jeszcze koniec dobrych rzeczy. Czterdzieści pięć minut po północy na "Tent Stage" wkroczył duński muzyk i didżej Trentemoller. Jednak nie wyskoczył sam, żeby dać  jakiś niezbyt wciągający set, ale z czwórką dodatkowych muzyków i razem walnęli wyjątkowo klimatyczny koncert. Od wszelkich zakrętasów elektronicznych, przez nowofalowe klimaty rodem z lat 80, po agresywny industrial. Komu mogłem to wcześniej Trentemollera polecałem, kto o tej późnej porze tam trafił, myślę, że nie żałował.

Tak jak już wcześniej pisałem, o ile pierwsze dwa dni były pogodowo znośne, to trzeciego zaczęła dominować już aura dobijająca. Przy jakiej kapeli jednak warto nie dać się jej i spojrzeć odważnie w niebo z wyciągniętą piąchą w górę jak nie przy Prophets of Rage? Nigdy nie widziałem Rage Against The Machine na żywo, teraz cała trójka (minus Zack, za to plus B-Real z Cypress Hill i Chuck D z Public Enemy) ładnie mnie rozbujała i podrzuciła do góry. Czego to panowie nie zagrali, były klasyki wyżej wymienionych grup ("Fight the Power", "How I Could Just Kill a Man", "Killing in the Name"), były rzeczy zapowiadające nową płytę ("Unfuck the World"). Był też niestety zgrzyt.  Kiedy panowie wspominali Chrisa Cornella i postanowili zagrać z repertuaru ich wspólnego Audioslave utwór "Like a Stone". Problem w tym, że zagrali to instrumentalnie a o dośpiewanie tekstu poprosili publiczność. Publiczność tym razem dała ciała na całej linii i wyszło dosyć smutno. Zostawiam to jako mały powód do przemyśleń na temat tego czy rzeczywiście "jesteśmy najlepszą publicznością na świecie" jak megalomańsko czasami zdarza nam się sądzić.

Wróćmy jednak do przyjemniejszych rzeczy. Do takich należał niewątpliwie koncert Warpaint. Dziewczyny w wybornej formie, muzycznie i koncertowo. Dodatkowo potrafiły wytworzyć dość specyficzną atmosferę, było tak jakoś zwiewnie, eterycznie, zmysłowo i seksownie. Przy czym seksownie nie w stylu, dajmy na to, Rihanny czy Miley Cyrus. To był, niczego im nie ujmując, trochę inny klimat.

Czwarty dzień zacząłem od George'a Ezry. Za tym image'em "sympatycznego, mówiącego dzień dobry, przeprowadzającego staruszki przez jezdnię młodzieńca" kryje się artysta, która ma kawał głosu i duży talent. Do tego bardzo dobrą grupę wspomagającą. Później na "Main Stage" pojawił się Taco Hemingway, a za nim spora grupa fanów gotowa dla niego moknąć w deszczu, co tylko potwierdza jego rosnącą popularność. Ja tymczasem czmychnąłem na "Alter Stage", żeby zobaczyć Benjamina Bookera. Bardzo mi pasuje ta gitarowa szorstkość, przeplatana soulowo-funkowymi klimatami, podobało się i czekam na jakiś jego koncert klubowy w Polsce.

Aha, i The XX. Poleciałem, posłuchałem i miałem mieszane uczucia. To znaczy koncert był bardzo dobry...i bardzo krótki. Ledwie godzina, ja rozumiem, że dla zespołu ilość (albo w tym przypadku raczej długość) nie przechodzi w jakość, ale jak na headlinera to jednak tak sobie. Chyba, że chcieli mi wyświadczyć przysługę. Taką, żebym biedny, zmoknięty, zziębnięty z czystym sumieniem zaliczenia całego koncertu mógł udać się do Alterkina i obejrzeć film "Chasing Trane: The John Coltrane Documentary.

No właśnie, w tym roku na zakończenie każdego dnia Open'era udało mi się zaliczyć porządny dokument. Oprócz tego o Johnie Coltranie był jeszcze "Gimme Danger" Jima Jarmuscha o Iggym Popie i The Stooges, "David Lynch: The Art Life" (wiadomo o kim) oraz "Eat That Question: Frank Zappa In His Own Words" (też wiadomo). To był bardzo przyjemny filmowy akcent, i tym miłym akcentem (jak mawiali doświadczeni konferansjerzy, sprawozdawcy i tak dalej) kończę opisywać swoje wrażenia z Open'era 2017. Do zobaczenia na następnym.