The Storyteller. Opowieści o życiu i muzyce - Dave Grohl
Żegluga w stronę muzyki, płyt, koncertów, filmów i książek.
Jak to było w „Psach” Pasikowskiego? „Czasy się zmieniają, a pan ciągle jest w komisjach.”
Z Robertem Plantem jest tak, że czasy, mody się zmieniają, a on nie nagrywa kolejnej, nudnej, przewidywalnej rockowej płyty, tylko cały czas kombinuje jak tu nas artystycznie poruszyć.
W tym roku razem z Alison Krause (to ich druga wspólna płyta), wzięli na warsztat utwory innych wykonawców (plus jeden premierowy kawałek) i stworzyli wspaniałą folkowo-bluesową mieszankę.
Jak się artystycznie starzeć z klasą, uczcie się od pana Roberta.
Życie jest jednak niesprawiedliwe. Czemu taki (znakomity skądinąd) Michael Kiwanuka jest tak bardzo popularny, a Curtis Harding już średnio bardzo?
Oni poruszają się w podobnej stylistyce, a tak się składa, że Curtis wydał w tym roku album będący porywającą mieszanką soulu, folku, rocka i psychodelii.
Ja tam będę non stop rozpowiadał na mieście, że to naprawdę wspaniały artysta i proszę dać mu
szansę.
Ta kapela to zdecydowanie mój numer jeden ostatnich lat jeżeli chodzi o ciężkie granie. Może nie przeskoczyli poprzedniej swojej płyty „Magma”, ale wysoki poziom utrzymany.
Dodatkowo kupili mnie utworem „Amazonia”, aż się przypomniały piękne czasy „Roots” Sepultury.
Jak dobrze posłuchać płyty, nad którą góruje pierwiastek ludzki, a nie wypolerowane brzmienie, gdzie odpowiednia produkcja robi dodatkową robotę. Tutaj najważniejszą robotę robi oczywiście jedyny w swoim rodzaju wokal pani Adele.
Zabawne, że ja specjalnie nie kochałem (doceniałem oczywiście, ale bez pisków) jej poprzednich płyt, a przypasowała mi ta, na którą sporo ludzi narzeka, że smęty itd. Ale jakie to piękne i nastrojowe smęty i snuje!
Słychać klimat lat 70. słychać Arethę Franklin, Carole King czy brzmienia wytwórni Motown. Ja przyciemniam światło i wgłębiam się w ten muzyczny opis trudnych relacji damsko-męskich (Adele na tym albumie odwołuje się do bolesnego rozstania z mężem).
Bo dobry, muzyczny hardcore nie jest zły, jednak ważne dla mnie jest, aby nie była to przewidywalna, jednostajna młócka.
Oni oferują potężne granie, jednocześnie odważnie wykraczają poza ramy sztywnego schematu jeżeli chodzi o ten gatunek.
Czyli przygotujcie się momentami na elementy ciężkiego funku a nawet…sambę!
Jak do podstawówki chodziło się w latach 80. to trudno nie mieć sentymentu do tej dekady. John Mayer chyba też ją ma, bo właśnie nagrał płytę, która jest hołdem dla tej epoki.
W całości. Począwszy od świetnej, stylizowanej okładki, a na brzmieniu kończąc. Ale to też po prostu świetne pop-rockowe dźwięki, zagrane z klasą i polotem.
Ta płyta towarzyszyła mi latem nad polskim morzem, ale kiedy
jej słuchałem, to bardziej przenosiłem się do USA na Florydę i stawałem się
jednym z bohaterów serialu „Miami Vice”.
Nadal jesteśmy w latach 80. Oryginalny i twórczy muzyczny powrót do przeszłości jako sposób na przyszłość?
Z The War On Drugs to
się udaje od kilku ich płyt, tegoroczna nie jest wyjątkiem.
Musi być też u mnie akcent jazzowy, bo w 2021 ukazało się sporo dobrych rzeczy i np. tacy Sons Of Kemet już się zmieścili (choć zasługują). Jednak wtedy musiałbym stworzyć odrębną listę jazzową
Padło na ekipę, która może nie ląduje na pierwszych stronach gazet branżowych, ale za to potrafi porywająco miksować jazz z soulem i funkiem.
Uwaga, może przemówić
nawet do tych, którzy uciekają od jazzu, jak politycy od dziennikarzy na
sejmowych korytarzach. Fragment ich utworu dostąpił zaszczytu i funkcjonuje jako dzwonek w moim telefonie.
Nic nie poradzę, mam dużą słabość do elektroniki z lat 90. I nie, nie chodzi o kolorowe telewizory z tyłkiem i odtwarzacze VHS, ale o grupy, style muzyczne i brzmienie.
Czyli o drum'n’bass, trip hop itd.
Saint Etienne to londyńska
grupa właśnie z tamtych czasów. I tak się składa, że ta grupa teleportowała się
do współczesności i zafundowała klimatyczne, delikatne i subtelne
brzmienie, które znakomicie się prezentuje w czasie teraźniejszym.
Kiedy ta znana i lubiana ekipa wydaje kolejną płytę, to zawsze jest to poważne wydarzenie. Jednak do dobrego łatwo się przyzwyczaić, więc można popaść w rutynę, odruchowo pochwalić i zapomnieć.
Nie w tym przypadku. Ta płyta
zostanie ze mną na dłużej. Bogactwo jej brzmień, klimatów pozwala przy każdym
kolejnym słuchaniu na odkrywanie jej na nowo. A jeden utwór zostanie już ze mną
na zawsze. „Za mało czasu”…kruca bomba…
„Muzyka jest
moim narkotykiem,
Nic innego
nie używam,
Nie używam i
nie piję.
(Mam za mało
czasu)
Muzyka jest
moim narkotykiem,
Moim
rodzinnym miastem.
(Mam za mało
czasu)
Mam już za
mało czasu,
Muzyka nie
pozwala mi się zestarzeć"
Tym razem artysta postawił na gitarowe granie, organiczne i przy tym optymistyczne.
Normalnie bliższe mi jest punkowe wkurzenie, kontestacja i krytyczne myślenie…ale chyba teraz potrzebuję trochę tej hippisowskiej, czystej naiwności w dobrym tego słowa znaczeniu.
Miłość, przyjaźń, empatia, jak
bardzo nam tego potrzeba w tym podzielonym świecie…idealna płyta dla mnie na te
popieprzone czasy. Bo całkiem sensowny jest ten „Manifest” otwierający album.
„Niech na
świecie będzie pokój, radość, przestrzeń wypełniona miłością
Mamy
krystaliczne powietrze, tolerancję i sprawiedliwość dla wszystkich
Tworzymy
siłę i moc
Wszyscy
będziemy szczęśliwi
Przestrzeń
wibruje radością”
Artysta, który z kopa otworzył drzwi naszego rodzimego przemysłu muzycznego.
Dowód na
to, że ze starych (rockowo-punkowych z dodatkiem elektroniki) klocków, można
zbudować coś interesującego, jak się ma głowę na karku.
Artystka w listopadzie występowała u nas w Łaskim Domu Kultury. Wtedy promowała zeszłoroczną, znakomitą płytę „Odwilż”, ale tak się złożyło, że w listopadzie wyszedł też ten wspólny album z jazzową ekipą Kuba Więcek Trio.
To muzyczna interpretacja „Pieśni Świętojańskiej o Sobótce”, czyli literackiego renesansowego dzieła Jana Kochanowskiego.
Od razu kiedy posłuchałem pierwszego utworu „Chuć”
wsiąknąłem i nie mogłem się oderwać. Piękny muzyczny, staropolski wynalazek.
Od dawna jestem fanem muzycznych duetów damsko-męskich (The White Stripes, The Kills) i bardzo się cieszę , że mamy też naszego polskiego reprezentanta w tej dyscyplinie.
Mieszanka bluesa i rocka na tyle brudnego,
zgniłego, błotnistego, że nie może się nie podobać!
Pamiętam mój pierwszy kontakt z tą artystką. Nieodżałowana radiowa Trójka i koncert w studiu im. Agnieszki Osieckiej. Styczeń 2020, występowała w ramach Offensywy De Luxe, czyli specjalnego, koncertowego wydania kultowej audycji Piotra Stelmacha.
Byłem wtedy w tym studiu na widowni. Sam Kortez ją wspomagał, reszta zespołu też bardzo doświadczona. Było niby ok, jednak obserwując artystkę wyczuwałem tremę, jakieś takie wycofanie…może to ranga wydarzenia (plus transmisja w radiu na żywo) lekko paraliżowała.
Wtedy nie do końca mnie przekonała, jednak ta płyta przekonuje mnie od początku, idealnie się sprawdzała w jesienne wieczory. A na jej koncert z przyjemnością i niechybnie prędzej czy później trafię znowu.
Lata 80. to czasy orkiestr. Pamiętam jak orkiestra Alex Band pod szefostwem Aleksandra Maliszewskiego obstawiała festiwal w Sopocie, orkiestra Zbigniewa Górnego Opole.
Orkiestra Henryka Debicha obstawiała wtedy chyba festiwal piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu, który nawet dla dzieciaka takiego jak ja był synonimem obciachu raczej.
Kiedy teraz po latach dzięki wytwórni Astigmatic Records (która przekopała się przez archiwa Radia Łódź) poznaję nagrania Orkiestry pod batutą Henryka Debicha z wcześniejszych lat 70. to przecieram oczy ze zdumienia. Toż to jazzowo-funkowa bomba! To fascynująca muzyka niczym z jakiegoś starego hollywoodzkiego filmu z Nowym Jorkiem w tle.
Przepraszam, Łodzią.
Ralph oddaje hołd Korze. Przy okazji mierzy się z ikonicznymi utworami…i zwycięża.
Piękna,
oryginalna, spełniona muzyczna fantazja pokazująca jednocześnie jak
ponadczasowe, ponadgatunkowe są te kawałki.
Nowofalowi (czy komuś jeszcze takie określenie coś mówi?) weterani w natarciu. Przemyślane, hipnotyzujące, inteligentne granie z wielowymiarowymi tekstami lidera grupy, poety Grzegorza Kaźmierczaka.
Aha, dla tych którzy nie są ze Zduńskiej Woli, Variete to też nazwa knajpy, która do niedawna gościła sporo artystyczno-pijacko-inteligencko-łajdackich dusz i była miejscem inspirujących spotkań.
Chciałbym kiedyś usłyszeć Variete w Variete.
Październik to miesiąc urodzin Agnieszki Osieckiej. W październiku występowała u nas w Łaskim Dom Kultury Maja Kleszcz z projektem „Osiecka De Luxe”. W październiku też laureaci konkursu Męskiego Grania, grupa Bibobit wydała tę płytę.
Agnieszka Osiecka nadal inspiruje młodszych i starszych, a ja lubię słuchać efektów tych inspiracji. W tym przypadku jest trochę soulowo-jazzowo, trochę elektronicznie z funkową domieszką.
Mój faworyt z tej płyty? „Kobiety, których nie ma”.
Michał Jędrasik
To była końcówka 1987 roku, albo początek 1988. Jako
dwunastolatek siedziałem już po uszy w muzyce, która (obok piłki nożnej) była
moją główną namiętnością. Wtedy jeszcze też do końca nie mogłem się zdecydować
czy zostanę muzykiem czy piłkarzem. Nie zostałem ani jednym ani drugim, ale
natrętnie blisko tych dziedzin się kręcę i nie odpuszczam.
Jednak wracając do tamtych czasów…to jeszcze była komuna, schyłkowa, bo schyłkowa, ale nadal dostęp do muzy był utrudniony. Dobre winyle zdobywało się trudno, kasety się przegrywało, powszechność i dostępność płyt kompaktowych miała dopiero nastąpić.
Gdzieś po omacku starałem się sam
edukować, z pomocą przychodziło radio (oczywiście głównie Trójka) i pisma „Non
Stop” i „Magazyn Muzyczny”. Co do telewizji, to było słabo niestety. MTV nie
było jeszcze dostępne, własna antena satelitarna była w sferze nieosiągalnych
marzeń, równie dobrze mogłem marzyć o locie w kosmos, podobne
prawdopodobieństwo realizacji.
Natomiast do tej pory pamiętam jeden program, w którym były
wtedy reglamentowane teledyski. W drugim programie telewizji leciała
„Wideoteka”, którą prowadził dziennikarz Krzysztof Szewczyk.
I tam po raz pierwszy zobaczyłem Sinead O’Connor. Ogoloną na
łyso dziewczynę, która wyglądała na wkurzoną. To było video do utworu
„Mandinka”. Połączenie jej zadziornego wyglądu, głosu, genialnej piosenki
robiło piorunujące wrażenie.
Właściwie od tego momentu jej twórczość towarzyszy mi cały
czas. Śledzę, słucham, obserwuję. Właśnie wyszła jej autobiografia
„Wspomnienia” i ja nie mogłem jej nie przeczytać. Tym bardziej, że życie artystki jest gotowym materiałem na
jakiś oscarowy scenariusz, za który, mam nadzieję, kiedyś ktoś kompetentny się
zabierze.
Jaki obraz Sinead O’Connor wyłania się z tej książki? Przede wszystkim duży szacunek dla artystki za jej otwarte, nieupiększające spojrzenie na siebie. Zaczyna się oczywiście od dzieciństwa, które było trudne i pokręcone jak cała historia Irlandii, kraju w którym się urodziła.
Trudne relacje z matką (bicie, poniżanie), kradzieże, permanentny bunt, a przy tym miłość do muzyki. I niezachwiana, silna, emocjonalna wiara w Boga, przy całym buncie w stosunku do instytucji kościelnych. Przecież to ona podarła zdjęcie papieża zanim to stało się modne! Ale o tym później.
Wróćmy jeszcze do jej okresu dorastania w
Dublinie. Wątek ojca, matki, rodzeństwa, macochy, relacji przepełnionych całą
paletą rozmaitych uczuć, to zajmuje dużą część książki. Pierwszy seks, pierwsze
nałogi, te opowieści wciągają jak błoto, zalegające po deszczu na pewnej ulicy w Zduńskiej Woli, która nie
powąchała asfaltu.
Sinead O’Connor pod koniec trzynastego roku wylądowała w ośrodku rehabilitacji dla dziewcząt sprawiających problemy wychowawcze. Dalej w jej nastoletnim życiu było równie wartko i barwnie.
W książce oprócz rodziny
pojawia się też sporo bohaterów bliższego i dalszego planu, którzy mieli wpływ
na Sinead O’Connor. Jest m.in. o księdzu, który zachęcał do śpiewania, siostrze
zakonnej Margaret, która też uwielbiała śpiewać…artystka bardzo ciekawie i bez
upiększeń opisuje ten okres kształtowania się jej postawy.
W dalszej części książki jest już o jej przenosinach z
Dublina do Londynu i błyskawicznej karierze w muzycznym biznesie. Muzycy,
producenci, manadżerzy (ci uczciwsi, porządniejsi i ci trochę mniej), pojawia
się już cały ten świecący jak wielki neon świat.
Po dwóch pierwszych swoich płytach („The Lion and the Cobra”
i „I Do Not Want What I Haven’t Got”) Sinead O’Connor miała cały świat u swoich
stóp. I koncertowo, na własne życzenie to spieprzyła. Choć sama artystka ma o
tym inne zdanie:
„Epizod z papieżem był daleki od zniszczenia mojej
kariery. On sprowadził mnie na drogę, która bardziej do mnie pasuje. Nie jestem
gwiazdą popu. Jestem zbuntowaną duszą, która od czasu do czasu lubi pokrzyczeć
do mikrofonu. Nie potrzebuję być lubiana”.
Myślę, że te słowa idealnie oddają całe podejście artystki do
swojej kariery, niemniej jednak warto poczytać sobie o tej całej aferze, plus o
paru innych. Choćby o aferze z amerykańskim hymnem, kiedy dosłownie zaczęto
protestować w USA przeciwko jej koncertom. Sinead z właściwym sobie poczuciem
humoru wtedy przebierała się, wtapiała w tłum i sama protestowała przeciwko
sobie!
Jest też parę smakowitych anegdot o muzykach. Pojawia się
m.in. Michael Hutchence, Lou Reed, Bob Dylan. Oddzielne miejsce w książce
zajmuje Prince, wtedy jest mrocznie, groźnie i diabelsko, oj, dostaje mu się bardzo.
Artystka później nie przemilcza też swoich kłopotów
psychicznych i zdrowotnych, ta otwartość w mówieniu o sobie jest naprawdę dużym
atutem tej książki.
Nie będę zdradzał, jaki finał mają „Wspomnienia”, w którym
momencie życia Sinead O’Connor teraz jest. Czy udało jej się pozbierać, wylizać
rany czy wręcz przeciwnie…to oceńcie sami.
Będzie dużo „W” na koniec. Bo jeżeli chodzi o te
„Wspomnienia” to czasami jest Wrażliwie…a czasami Wściekle…ale zdecydowanie Warto
je przeczytać.
"Wspomnienia"
Sinead O'Connnor
Tłumaczenie: Katarzyna Mojkowska
Wydawnictwo: Agora
„Opowieść o Woodstock 99 łatwo byłoby ubrać w komedię,
nabijając się końca lat 90.: z mody, muzyki. Ale tak naprawdę wydarzenia
potoczyły się jak w horrorze” – Garret Price (reżyser filmu)
Od tych słów zaczyna się film „Woodstock '99: Pokój, miłość i
agresja”, sam tytuł już intryguje.
Co się m.in. kojarzy z różnymi festiwalami i Woodstockiem (tym polskim
odpowiednikiem też)? Niewinne, służące do zabaw i smarowania, błoto.
Otóż w 1999 roku błoto wymieszało się z gównem. I to nie
tylko w przenośni, ale i dosłownie.
Jednak najpierw cofnijmy się jeszcze trochę bardziej w czasie,
do festiwalu Woodstock, ale tego z 1969 roku. Przez lata wydarzenie to obrosło
niesamowitą legendą. Przyczyniły się do tego wspaniałe koncerty wykonawców,
którzy wtedy naprawdę coś znaczyli (Jimi
Hendrix, Janis Joplin, zresztą długo by wymieniać). A pozytywny wizerunek
całości utrwalił później dokument, płyta, itd.
Jednak to tylko jedna strona medalu. W filmie, o którym piszę
pojawiają się informacje, że wcale nie było tylko tak słodko, peace & love,
bla bla bla…, że jak głębiej poskrobać, to pojawiały się zamieszki, armia
musiała dowozić zaopatrzenie, były też ofiary. Jednak przez lata otoczono to
wydarzenie wręcz magicznym nimbem. W takim wypadku kto by nie chciał powtórzyć
tej fantazji?
Dlatego też w 1994 roku ją powtórzono. Bardzo dobrze ją
pamiętam, bo, uwaga, była transmitowana w polskiej telewizji! To wydarzenie
miało być pomostem miedzy latami 60. a 90., zresztą wystąpili też wykonawcy
(Joe Cocker, Santana), którzy odcisnęli swoje wyraźne piętno na koncertach w
1969 roku. To tego doszli artyści, którzy wtedy naprawdę byli w swojej najwyższej
formie. To był najlepszy okres Heńka i jego Rollins Band, Les Claypool z swoim
Primusem również wysoko szybowali. Do tego choćby Nine Inch Nails, Red Hot
Chilli Peppers i wielu, wielu innych. Elektronika (The Orb, Orbital) też była
obecna. Dorzućmy jeszcze takie gwiazdy jak Metallica, Aerosmith. Dużo dobrego.
Skoro udało się drugi raz, to czemu nie zrobić kolejnego? Pojawiła
się pokusa zorganizowania trzeciej edycji i została wcielona w życie…niestety.
Wracamy więc do głównego tematu, czyli filmu, „Music Box. Woodstock '99: Pokój, miłość i agresja”,
który jest do obejrzenia na platformie HBO GO.
Dokumentu fascynującego i jednocześnie smutnego. Zapisu dosyć
spektakularnej katastrofy, jaką był ten festiwal w 1999 roku. Wyjątkowo
upalnych trzech dni agresji i przemocy. To znaczy autorzy tego filmu zdają się
stawiać taką tezę, chodź organizatorzy byli trochę innego zdania. I to zdanie
jest uwzględnione w tym filmie. Michael Lang (pomysłodawca i kreator
poprzednich Woodstocków) oraz John Scher próbują bronić tego wydarzenia. Jednak
o obronę tego, co tam się wydarzyło jest trochę trudno.
Ciekawa była już sama lokalizacja. Małe miasto Rome w stanie
Nowy Jork. A dokładnie baza lotnicza. W filmie pojawia się nieco sarkastyczna
opinia, że organizowanie festiwalu pełnego miłości i pokoju w wojskowej bazie
nieco się ze sobą gryzie. To jednak tylko szczegół. Drugą sprawą była chęć
całkowitego skomercjalizowania całej imprezy. Woda za 4 dolary? Ta cena jest
równie absurdalna również w dzisiejszych czasach.
Kolejny problem, nieczystości. Toalety szybko się
przepełniły, szambo zaczęło wyciekać i wymieszało się razem z wodą. W pierwszej
dobie młodzież myślała, że tarza się w błocie, a były to po prostu ludzkie ekskrementy.
I chyba najpoważniejsza sprawa. Wiecie jak to to jest na
dużych festiwalach? Albo było, bo czasy się trochę zmieniają. No…jest trochę
luźniej ogólnie mówiąc. Na tym festiwalu była moda na topless. Tylko to
niekoniecznie musi się wiązać z tym, że facetom nagle wydaje się, że mają
przyzwolenie na…dotykanie, macanie…tej przemocy seksualnej było tam bardzo dużo.
Zresztą posłuchacie co krzyczy tłum, kiedy na scenie pojawia się aktorka Rosie
Perez („Pokaż cycki! Pokaż cycki!”)
Moby, który występował wtedy na Woodstock, stwierdził, że naprawdę nie wie jak to było
możliwe, że od oświeceniowych wartości reprezentowanych przez Kurta Cobaina i
Michaela Stipe’a doszło do pochwały kultury gwałtu na Woodstocku 99. To zresztą
prztyczek do Kid Rocka i Limp Bizkit , którzy wtedy byli u szczytu kariery i
tam występowali. Zresztą Limp Bizkit poświęcone jest sporo miejsca w tym
filmie, dostaje się też ich wokaliście. Fred Durst tak podjudzał i prowokował do rozpierduchy wściekły i spalony
słońcem tłum, że cudem jest, że w trakcie ich koncertu nikt nie zginął. Jeden z
organizatorów po prostu stwierdził: Fred Durst był debilem, a wtedy kompletnie
mu odbiło.
Malowniczo ujął to Jonathan Davis z grupy Korn (też tam wtedy
grali) – „Doprowadzili publikę do szału, ale wtedy ludzie brodzili już w
gównie i szczynach, bo toi-toie się przelewały. Byli odwodnieni, mdleli. Było
ich za wielu na tę infrastrukturę…i się zaczęło”
Red Hot Chilli Peppers też się nie popisali. Kiedy już na
koniec festiwalu w różnych jego częściach nastąpiły podpalenia i pożary,
zamiast uspokajać tłum zagrali…”Fire” Hendrixa! To wszystko było jakimś
zbiorowym szaleństwem!
Jednak najsmutniejsza w tym filmie jest historia fana, który
tego festiwalowego szaleństwa nie przeżył…
Ciekawe są słowa głównego organizatora Michaela Langa, który na koniec mówi: „Gdybyśmy dobrali artystów w klimacie poprzednich edycji, byłaby to inna impreza i inna publiczność. Ale chodziło o stworzenie czegoś współczesnego, a taka była współczesność”
Cofnijcie się w czasie i zobaczcie to na własne oczy.