środa, 20 maja 2015

Faith No More „Sol Invictus"


Faith No More to jedna z tych grup, z którą czuję się organicznie związany od początku. No, może od pierwszej płyty z Pattonem, czyli „ The Real Thing”. Tak czy owak kawał czasu. Następne płyty ” Angel Dust” i „King for a Day…Fool for a Lifetime”, należą do mojego prywatnego kanonu i są ważną częścią muzycznego kręgosłupa. „Album of the Year” może trochę mniej, choć to właśnie po wydaniu tej płyty była okazja zobaczyć ten zespół na żywo. 15 lipca 1997 roku panowie w czarnych garniturach z różami w klapach zatrzęśli katowickim Spodkiem. Następne koncertowe spotkania nastąpiły w 2009 i 2014 roku na Open’erze, z czego ten pierwszy będzie należał do mojej złotej dziesiątki koncertów pierwszej dekady XXI wieku.

Natomiast w tym roku panowie jednak postanowili poważniej zmierzyć się z muzyczną teraźniejszością i po 18 latach wydać nową płytę. Właśnie jej słucham kolejny raz i staram się w miarę obiektywnie ocenić. Ale się nie da. To znaczy nie da się obiektywnie. Ponieważ ja mam do tej kapeli i muzyki podejście tak maksymalnie subiektywne jak tylko możliwe. Za kreatywność, łączenie różnych dźwięków, szaleństwo, poczucie humoru i bezkompromisowość, czego ostatnim przykładem może być wybór na pierwszy singiel utworu o wymownym tytule „Motherfucker". Jak to powiedział kolega Adama Miauczyńskiego w „Nic śmiesznego"- „kasowe to to nie będzie".

A jaka jest cała płyta? Dla mnie to album całkowicie wyluzowanego zespołu, który z nikim się na chce na siłę ścigać, rywalizować, który już dawno wyrąbał sobie swoją ścieżkę w muzycznej dżungli i po 18 latach wrócił na nią z powrotem. To raczej zaleta. Bo wyluzowanie udzieliło się również mnie, co powoduje, że słuchanie tej płyty jest bardzo przyjemnym doświadczeniem, choć może momentami chciałoby się usłyszeć więcej determinacji, muzycznej walki na śmierć i życie. Ale oczywiście jest tu kilka utworów, które pokazują, że panowie nadal potrafią wyprowadzić piekielnie mocny i celny cios. Zaczyna się dostojnie tytułowym „Sol Invictus". Później konkretne walnięcie, czyli „Superhero". Przy „Sunny Side Up" zaczynają się łamańce podszyte lekko funkowym groovem, z którego zresztą już wcześniej byli znani. Razem z „Separation Anxiety" i „Cone of Shame” to dla mnie najmocniejsze punkty programu. Później jest trochę łagodniej ( „Rise of the Fall", „Black Friday"), przy czym to jest taka łagodność niby oswojonego tygrysa, który jednak w każdej chwili może odgryźć ci głowę. Ciśnienie znowu podnosi przedostatni na płycie „Matador".

Osobną sprawą jest wokalna forma Mike’a Pattona, którą można porównać do dyspozycji piłkarskiej drużyny Niemiec na ostatnim mundialu w Brazylii. Z takim gościem na czele ta grupa nadal ma potencjał, żeby zostawić w tyle konkurencję. Zresztą cała ekipa na tej płycie nie przejawia oznak tzw. zdziadzienia, a z tym bywa różnie u reaktywowanych grup z dorobkiem .Liczę na to, że nie poprzestaną na "Sol Invictus" i będzie dalszy ciąg. Używając popularnego w tym roku wyborczego nazewnictwa, moje wsparcie i głos mają, i nie jest to żaden wybór "mniejszego zła", raczej zaufanie oraz dalsza pielęgnacja długiego i dojrzałego związku z ich twórczością.