piątek, 18 listopada 2016

Ørganek "Czarna Madonna". Szemrana transakcja z happy endem.


„Duszę sprzedałem jakem Organek/ teraz w sercu mam ranę/ a na wieki pozostał tylko blichtr/ Czyli nic”

Tak śpiewa Tomasz Organek w najlepszym, moim zdaniem, utworze na płycie "Ki Czort” (z gościnnym udziałem Nergala). To numer to piękne nawiązanie do starej bluesowej tradycji i narracji w stylu legendarnego Roberta Johnsona. Facet spotyka na rozstaju dróg diabła i dokonuje szalonej transakcji. Po co jednak być takim pesymistą? Jeżeli efektem sprzedania swojej duszy ma być udana płyta, to się na ten moment opłaciło. Ale mówiąc serio, byłem już entuzjastą albumu "Głupi", teraz twierdzę, że "Czarna Madonna" jest jeszcze lepsza. Przy czym nie ma tutaj żadnej rewolucji, jest za to udoskonalenie brudno-rockowej formuły z bluesowo-psychodelicznymi naleciałościami. Choć początek trochę zaskakuje. Instrumentalna "Introdukcja" ładnie się początkowo rozpędza, żeby w środkowej części zwolnić i przejść w lekko elektroniczny klimat rodem z twórczości duetu Air. Ładna odmiana, pomyślałem. Jednak już przy "Rilke" wracamy na znajomą nam z poprzedniej płyty ścieżkę. Singiel "Mississippi w ogniu" miał u mnie fory od samego początku. Tak to jest, kiedy utwór nosi nazwę klasycznego już filmu w reżyserii Alana Parkera gdzie główne role grają jedni z moich ulubionych aktorów Gene Hackman i Willem Dafoe. Dobrze się kojarzy i dobrze się słucha. Sekcję anglojęzyczną reprezentują na "Czarnej Madonnie" dwa utwory, "Get It Right” i "Son of a Gun”. Jeden i drugi podąża drogą surowego, ale eleganckiego brzmienia w stylu Black Keys/White Stripes/Jon Spencer Blues Explosion (niepotrzebne skreślić).

Czemu ja tak ciągle z tymi porównaniami? Ano dlatego, że sam artysta mnie sprowokował w jednym z ostatnich swoich wywiadów gdzie twierdzi: "Mamy XXI wiek. Teraz inaczej tworzy się sztukę. Dziś polega to głównie na robieniu klisz, przeklejaniu jednych rzeczy w drugie. Ktoś mówi, że słyszy u mnie Zeppelinów, czy Doorsów. No tak, masz słyszeć. Może to szumnie zabrzmi, ale tak się dziś robi sztukę na świecie. A nakradłem, ile się da. Na tym to polega. To jest wzięcie jakiegoś gotowca, by wywołać pewne emocje do opowiedzenia swojej historii. Muzyka to tylko platforma." (całość można przeczytać tutaj )

Szczere i uczciwe postawienie sprawy, trzeba docenić. Przypomniałem sobie słowa Jima Jarmuscha: "Nic nie jest oryginalne. Kradnij ze wszystkiego, co wpływa na twoją inspirację lub napędza twoją wyobraźnię. Wchłaniaj stare filmy, nowe filmy, muzykę, książki, obrazy, fotografie, wiersze, sny, przypadkowe rozmowy, architekturę, mosty, znaki drogowe, drzewa, chmury, zbiorniki wodne, światło i cienie. Wybieraj tylko te rzeczy, z których masz kraść, które przemawiają bezpośrednio do twojej duszy. Jeśli tak zrobisz, twoje prace – i kradzieże – będą autentyczne. Autentyczność jest bezcenna; oryginalność nie istnieje. I nie zawracaj sobie głowy ukrywaniem swojego złodziejstwa – obnoś się z nim, jeśli masz na to ochotę." 

Tomasz Organek uważa, że dla niego muzyka jest platformą, nośnikiem, formą wyjścia z przekazem a najważniejsza jest chęć operowania słowem i szansa mówienia do ludzi. Czyli jak jest z tym przekazem na nowej płycie? Poprzednia po części traktowała o złych kobietach, na tej w tym przypadku występuje delikatny optymizm. Kluczowym utworem jest tytułowa "Czarna Madonna", jak sam artysta podkreśla, najpiękniejsza i najważniejsza piosenka jaką kiedykolwiek napisał. On tam nie śpiewa do Matki Boskiej, adresatem tego utworu jest kobieta i ona jest jego zbawicielką. Mocny utwór i mocny tekst. Świetny, mówiący o miłości w sposób ostry jak brzytwa jest też "Rilke" inspirowany wierszem "Zgaś moje oczy". Ja, ponieważ jestem z tego samego pokolenia co artysta, uśmiecham się przy "HKDK" gdzie słyszę "Hardcore i disco/widziałem już wszystko".

Tak sobie myślę odnośnie ciągle rosnącej popularności Organka, że może rzeczywiście doszło do diabelskiej transakcji i przed artystą już teraz tylko blichtr, wywiady, autografy i wizyty w zakładach pracy. Ale nawet jeżeli to prawda, to i tak rogaty został przechytrzony, bo to tylko niezbyt ważny dodatek. Najważniejsza jest treść, ta płyta zaspokaja moje zapotrzebowanie na rockowy konkret osadzony w szlachetnej tradycji. Jeżeli dodamy do tego szorstkie, ale i romantyczne spojrzenie na miłość, to ja to lubię, słucham, i w swojej pierwszej dziesiątce polskich ulubionych płyt 2016 roku umieszczę.

 

sobota, 1 października 2016

Ostatnia rodzina. Wiwisekcja perfekcyjna i (nie)wiarygodna.



Miało być o filmie, ale wyszło jak to zazwyczaj u mnie prywatnie i osobiście. Bo temat mi bliski i bohaterowie nieobojętni, rodzina Beksińskich. Zacznijmy jednak od filmu. Przez ostatnie dni dosłownie potykałem się o entuzjastyczne recenzje "Ostatniej rodziny". Na festiwalu w Gdyni zgarnął sporo nagród, prawie wszyscy krytycy od morza do Tatr chwalą na potęgę. Czyli wystarczyło tylko pójść, dopisać się do listy zachwytów i temat zamknięty. Rzeczywiście niby wszystko w tym filmie działa bez zarzutu. Historia opowiedziana w sposób  posępny jednak podlana lekko czarnym humorem wywołującym uśmiech, który później zamiera na twarzy. Realia PRL odtworzone przekonująco, świetna scenografia, widać bardzo mocną dbałość o szczegóły. WYBITNA rola Andrzeja Seweryna jako Zdzisława Beksińskiego. Zawsze twierdziłem, że gdyby ten wspaniały aktor (tak jak choćby Christoph Waltz) miał szansę wyjść poza Europę i grać w USA, dawno już byłby zdobywcą Oscara. Albo wspaniała Aleksandra Konieczna jako Zofia. Matka i żona, osoba niby pozostająca w cieniu, jednak w jakimś stopniu stabilizująca tę rodzinę.

W czym więc problem? W tym, że jednak pojawiło się parę odmiennych od ogólnego zadowolenia głosów, których nie sposób zlekceważyć. Najsilniej chyba zabrzmiał ten Wiesława Weissa, redaktora naczelnego "Teraz Rocka", autora niedawno wydanej książki "Tomek Beksiński. Portret prawdziwy". Odnosząc się do tej konkretnej postaci autor stwierdza: "...znałem Tomka dwadzieścia lat, ale nigdy nie widziałem takiego Tomka, jakiego pokazali scenarzysta Robert Bolesto, reżyser Jan P. Matuszyński i aktor Dawid Ogrodnik". Dalej mocno wzburzony stwierdza:"Tomek nie był świrem i półgłówkiem, a taką postać WYMYŚLILI panowie Bolesto, Matuszyński i Ogrodnik i nazwali ją Tomasz Beksiński. Bo co? Bo jeśli ktoś nie żyje, można wszystko? Można wskoczyć na jego grób i wykonać na nim taniec huculski z przytupem?". I kończy ostro:"Ostatnia rodzina to nieuczciwy, nikczemny film. I nawet jeśli zbierze wyłącznie entuzjastyczne recenzje oraz otrzyma nagrody na wszystkich festiwalach świata, nie wspominając o Oscarze, pozostanie nieuczciwym, nikczemnym filmem. Niestety." (całość można przeczytać  tutaj ).

Oho, pomyślałem sobie, znowu odwieczny dylemat "prawda czasu czy prawda ekranu". Czy film w jakimś stopniu zakłamujący rzeczywistość może być wybitny? A może to nie ma znaczenia, może w tym przypadku potraktować to jako fascynującą, ale luźną fantazję opartą o dzieje pewnej nieprzeciętnej rodziny? Tylko może wtedy trzeba przestać twierdzić, że to jest film o Beksińskich?

Wyszedłem z kina lekko zdezorientowany, bo przecież nie znałem Tomasza Beksińskiego osobiście. Ale kilkadziesiąt wysłuchanych audycji i przeczytanych artykułów zostało już w głowie na zawsze i zbudowało obraz człowieka. Zawsze wolałem go jako dziennikarza piszącego. To prawda, jako radiowiec był unikalny i jego audycje nie pozostawiały mnie obojętnym. Jednak nie miałem do nich jednoznacznego stosunku. Czasami potrafił mnie poważnie wzruszyć, czasami raziła zbytnia egzaltacja i pretensjonalność. Najsilniejsze radiowe związki z audycjami Tomasza Beksińskiego miałem pod koniec lat 80, kiedy jako dzieciak z podstawówki odkrywałem w sobie pasję muzyczną, a on był  jednym z wielu fantastycznych dziennikarzy związanych z programem trzecim. Tam wtedy była wyjątkowo silna ekipa. Wojciech Mann, Piotr Kaczkowski, Marek Niedźwiecki, Jan Chojnacki , ale do tego też bardzo ważni dla mnie Marek Wiernik od zgrzytających hardcorowo-punkowych dźwięków, Roman Rogowiecki od metalu, Jerzy Kordowicz od elektroniki czy Jan Ptaszyn Wróblewski od jazzu (i tak wszystkich nie wymieniłem) Być może trochę patetycznie to zabrzmi, trudno, za to prawdziwie: ich audycje były dla mnie jak wykłady, a oni jak profesorowie. Tomasz Beksiński edukował mnie wtedy w zakresie zespołów skupionych wokół wytwórni 4AD, rocka progresywnego czy popularnego wtedy nurtu new romantic.

To co czasami mnie raziło w jego audycjach radiowych, przestawało w artykułach. Wracam do sierpniowego numeru Magazynu Muzycznego z 1989 roku, gdzie na jednej stronie wymienia swoje dziesięć ulubionych płyt lat 80, a na drugiej pisze osobiście i z humorem o swoim ojcu: Oto fragmenty: "Znamy się na świetnie na kumpelskich zasadach, a jego malarstwo to jego prywatna sprawa, w którą nie wnikam. On rzadko słucha moich audycji, a ja nigdy nie wiem, co ostatnio malował. (...) Stary był dla mnie zawsze przede wszystkim facetem, z którym można było pójść do kina, posłuchać muzyki, pożartować lub podyskutować na różne tematy. Był też zawsze normalny - tolerował długie włosy, gdy nauczyciele w szkole dostawali na ich widok czkawki, uwielbiał ostry rock i filmy z rozbijaniem samochodów. Taki jest - na szczęście - nadal." Warto sięgnąć do całości tego artykułu, choćby dlatego, żeby poczytać o ich relacjach z tzw. bezpośredniego źródła nieprzetworzonego artystycznie. Jego pisanie obfitowało w kategoryczne stwierdzenia, jednak było interesujące i wciągające. Dlatego kiedy później miał swój stały felieton w "Tylko Rocku" pt. "Opowieści z krypty" to właśnie od nich zaczynałem lekturę pisma. Zawsze było mi też bliskie jego uwielbienie dla Monty Pythona, których znakomicie i z wyczuciem tłumaczył na język polski.

Mógłbym jeszcze tak długo, ale przecież miało być o filmie. No właśnie, czy Dawid Ogrodnik stworzył na ekranie wiarygodnie postać Tomasza Beksińskiego? Czy jednak grubo ciosany,  jednowymiarowy portret (a może nawet karykaturę) tego wrażliwego i inteligentnego człowieka? Oczywiście rozumiem, że ta rola, to tylko część większej całości i koncepcji, jednak rzuca się cieniem na "Ostatnią rodzinę". Może dla tych, którym postać Tomasza Beksińskiego do tej pory niewiele mówiła będzie wszystko ok, ja mam mieszane uczucia.

Przyznaję, ten rodzinny mikroświat został pokazany perfekcyjnie, jednak mnie pozostawia pękniętym. Idę posłuchać Sisters of Mercy, Joy Division albo Talk Talk, może się posklejam.







piątek, 23 września 2016

25 lat "Nevermind" Nirvany, czyli kieliszek spirytusu.


Mieszkanie w bloku, a w nim troje szesnastolatków, ja, mój kolega i jego dziewczyna. Spokój, nuda, brak kasy i koncepcji na wieczór. Jedynym plusem było to, że jej rodzice sobie gdzieś poszli. Można było rozgościć się w stołowym, włączyć telewizor i zerknąć co tam ciekawego leci w MTV. Do tego dziewczyna kumpla przypomniała sobie, że starzy w kredensie trzymają swoje zapasy alkoholu i kiedy strzelimy sobie po kieliszku wódki na pewno się nie zorientują, że coś uszczknęliśmy. To była całkiem kusząca koncepcja! Niestety, pełen entuzjazmu nie zauważyłem wcześniej ich porozumiewawczych spojrzeń, kieliszek wychyliłem szybko i równie szybko znalazłem się w łazience chłepcząc łapczywie wodę z kranu. Paliło jak diabli! Celebrując swoje czerstwe poczucie humoru moi znajomi postanowili sobie zrobić jaja i nalać mi czystego spirytusu. 

Kiedy wróciłem do pokoju z konkretną (nienadającą się do cytowania) słowną ripostą, z telewizora akurat leciały intrygujące dźwięki. Jeszcze do tego to video, co to miało być? Jakaś syfiasta sala gimnastyczna, dziwne cheerleaderki (ta "anarchia" na koszulce), cieć tańczący z kijem od szczotki a pod koniec jedna wielka  zadyma. W środku tego szaleństwa trzech gości grających z wyjątkową determinacją. Stałem, gapiłem się, na koniec metka: Nirwana, "Smells Like Teen Spirit". Kurtyna.

Ta historia wydarzyła się naprawdę. Jednak skłamałbym, gdybym powiedział, że z nazwą zetknąłem się wtedy po raz pierwszy, słyszałem już jakiś numer w Trójce przy okazji ich wcześniejszej płyty. Porządniej jednak ruszyło dopiero przy okazji wspomnianego zdarzenia. Teraz po latach myślę, że usłyszenie (i zobaczenie) wtedy "Smells Like Teen Spirit" było niczym walnięcie spirytusu na drugą nogę. Też zapalił od środka, tym razem emocjonalnie. Później zakup płyty "Nevermind" i już poooszło.

Oczywiście jeszcze wtedy nie wiedziałem, że mam do czynienia z czymś co później zostanie określone mianem klasyki, ostatniej poważniejszej rockowej rewolucji, pokoleniowego wydarzenia. Warto sobie przypomnieć cały muzyczny kontekst początku lat 90. Poprzednia dekada była ciekawa i dużo się działo, jednak już w drugiej połowie lat 80 w USA pod względem komercyjnym zaczęły dominować zespoły określone mianem  pop metalu, czy (mówiąc bardziej złośliwie) hair metalu. Kapele w stylu Motley Crue, Poison zaczęły się mnożyć jak króliki, często od muzyki ważniejszy był odpowiedni makijaż, natapirowana fryzura, gołe panienki w otoczeniu, totalne pozerstwo i kicz. "Sex and drugs and rock&roll" dla ubogich w karykaturalnym wydaniu.  Oczywiście taka muzyczna opcja też ma swoich fanów i swoje miejsce, ale w tamtym czasie od  natłoku tego typu grup zrobiło się trochę duszno i nudno.

Płyta Nirvany była jak wybicie okna w zasmrodzonym pokoju i wrzucenie tam granatu. Oczywiście ktoś powie, że jeszcze przed tą płytą można było dojrzeć pewne zmiany i też będzie miał rację. Już prężnie działała scena z Seattle, grupy skupione wokół wytwórni Sub Pop ( m.in. Soundgarden, Mudhoney, Tad). Chwilę przed "Nevermind" swoją premierę miał "Ten" Pearl Jam, czy genialny album Temple of the Dog. Ale to tak naprawdę sukces Kurta Cobaina i spółki katapultował resztę podobnych grup w miejsce dotychczas dla nich nieosiągalne. Czyli do mainstreamu. Zrobili przysługę wielu kapelom, które już dłużej uprawiały swoje poletko, na szersze wody wypłynęli przy okazji (od dawna już cenieni) Sonic Youth. Do tego Jane's Addiction, Faith No More, Alice In Chains, gwiazdorski status osiągnął Red Hot Chili Peppers, już po debiucie do podboju szykował się Smashing Pumpkins, a to był tylko wierzchołek góry lodowej. Nagle mnóstwo dobrej muzyki zaczęło królować w MTV. Gitarowy brud trafił pod strzechy i na salony. 

Cała pierwsza połowa lat 90 to był dobry czas dla tego typu muzyki. Może dlatego, że była tak ważna dla  ówczesnego młodego pokolenia, była krzykiem pewnej generacji. Generacji X. Mam wrażenie, że już nigdy później rock nie zajmował tak ważnego miejsca, a umysły młodzieży zaczął później kształtować hip-hop czy rave i techno. Oczywiście były pewne próby stworzenia kolejnej rockowej rewolucji, do tej pory pamiętam pompowanie na przełomie wieków grupy The Strokes i paru im podobnych. Jednak w tym przypadku (niezależnie od skądinąd dobrej muzy) wiało już lekką sztucznością i odgórnym kreowaniem mody przez niektórych krytyków i speców od wizerunku

Początek lat 90 to czasy bez internetu, telefonów komórkowych i talent show. Swoją drogą wyobrażacie sobie Nirvanę występującą przed  panem zblazowanym celebrytą pompującym swoje ego, albo Kurta Cobaina słuchającego wywodów pani od śpiewu? Wolne żarty. Jeżeli chodzi o pop to ok, inna półka, ale te wszystkie obecne niby rockowe czy metalowe kapele płaszczące się przed jakimś jury? 

Bunt zdechł, za to mamy utalentowanych artystów radośnie fikających w reklamach i nachalnie wciskających nam co się da. Nirvana była natomiast z epoki, gdzie, tu cytat z pewnej ważnej dla mnie książki "...ludzie jeszcze się upierali, że lepiej jest być niż mieć. I nie zawsze to była hipokryzja".

Ok, ale gdyby obedrzeć "Nevermind" z całej tej kulturowej otoczki i zostawić samo muzyczne mięcho, to co: broni się nadal czy nie? Krótko i bez uniesień: dobre utwory obronią się same bez względu na kontekst. Choć w  moim przypadku kiedy słyszę "Come as You Are", "Drain You", "Breed", czy mój ulubiony "Lounge Act" ( choć tak naprawdę bez sensu to wymienianie, bo chłonę całość) to trudno się tych uniesień pozbyć.

Przyznaję, mieliśmy z "Nevermind" tzw. "ciche dni". Przez pewien moment wkradła się w nasze pożycie rutyna. Jednak wystarczyło trochę od siebie odpocząć, trochę inaczej na nią spojrzeć (w końcu kupiłem tę płytę w wersji deluxe z ciekawymi dodatkami) i namiętność wróciła.

"Nevermind", obiecuję, że Cię już nie opuszczę.

wtorek, 6 września 2016

Open'er Festival. Pełne zanurzenie.




To miało być podsumowanie tegorocznego Open’era, ale kiedy usiadłem do pisania, to się rozpędziłem, nie wyhamowałem, wypadłem z trasy i przy okazji cofnąłem w czasie. Czyli napisałem małe podsumowanie wszystkich dziesięciu, na których do tej pory byłem.

Pierwszy raz trafiłem tam w 2004 roku. W porównaniu z tym co jest teraz, to było kameralna impreza w centrum Gdyni (Skwer Kościuszki). Właściwie tylko czterech głównych wykonawców z różnych bajek (Cypress Hill, Pink, Goldfrapp, Massive Attack). Jeszcze nie wiadomo było, w którą stronę ten festiwal pójdzie i jak się rozwinie. Ja go raczej zapamiętałem (ze względu na silną rodzinno-przyjacielsko-koleżeńską grupę wsparcia) jako udane przedsięwzięcie towarzyskie. Koncertowo też było dobrze, jednak bez większych fajerwerków.

One pojawiły się rok później. Miejsce to samo, scena ustawiona przodem do morza, jest klimat, natomiast wyraźnie zaczyna brakować miejsca. Więcej wykonawców, więcej publiczności. Z tamtego roku w pamięci pozostaną głównie dwa koncerty: The White Stripes i Lauryn Hill. Jack White i Meg White, o Posejdonie, jak oni wtedy mną rozbujali! Po wszystkim kręciło mi się w głowie, jakby ktoś wsadził mnie na stojący niedaleko „Dar Pomorza” i kazał płynąć w sztormie dookoła świata. Jak powiedziałby jakiś komentator sportowy, idealnie trafili z formą na te mistrzostwa...tfu, na ten festiwal. Lauryn Hill natomiast przycisnęła mnie mocno swoim soulowo-funkowym brzmieniem. Przywiozła ze sobą dość liczną i silną ekipę, było rozrywkowo, ale jednocześnie trochę buntowniczo i rewolucyjnie, ona te słodko-gorzkie smaki potrafiła wtedy idealnie łączyć.

Po tamtej edycji z różnych powodów pożegnałem się z Open’erem na parę lat. Ominęły mnie edycje z 2006, 2007 i 2008 roku. W tym czasie festiwal rozrósł się, przeniósł się w inne, dużo bardziej przestronne miejsce i stał się jednym z najważniejszych wydarzeń muzycznych w Europie. Ja wróciłem tam w 2009 i od tej pory wracam regularnie co roku. Wtedy konkretnym magnesem, który silnie mnie przyciągnął był powrót Faith No More. Ja mam tego nie zobaczyć? Przybyłem, zobaczyłem...a oni zwyciężyli! Nawet zakładając, że jako fan miałem klapki na oczach, to i tak obiektywnie mówiąc mocno ich poniosło. Interakcja z publicznością zadziałała, nastąpiło sprzężenie i wybuch charyzmy Mike’a Pattona i kolegów. Mieliśmy jeszcze przyjemność spotkać się w 2014 roku, ale to już nie było to, panowie podeszli do sprawy bardziej rutynowo. W 2009 zagrali jak banda wściekłych psów, długo głodzonych przed spuszczeniem ze smyczy. Z tamtego roku zapamiętałem jeszcze biegającą bez ładu i składu za to z głosem jak dzwon Beth Ditto z The Gossip, jakby lekko onieśmielonych swoim rosnącym gwiazdorskim statusem Kings of Leon, pewne siebie Placebo i dzikie The Prodigy.

Rok 2010 to powrót Jacka White’a, tym razem z The Dead Weather. I znowu nokaut. Przy wydatnej pomocy Alison Mosshart i reszty zespołu. Pierwszego dnia wielkie tłumy ze względu na Pearl Jam. Niewielu ludzi przejmowało się wtedy występującym przed nimi Benem Harperem, on się też nie przejął i dał piękny bluesowo-rockowo-soulowy koncert.
Co do Pearl Jam, to stanęli na wysokości zadania, ciarki na plecach wystąpiły. Później wrócili do Gdyni w 2014 roku i dali koncert, po którym do dzisiaj mam mocno mieszane uczucia. Z jednej strony widok pociągającego z butelki i coraz bardziej wstawionego Eddiego Veddera, z drugiej porządne zaangażowanie reszty muzyków. Niby przyjacielska, ale trochę bełkotliwa i przydługa konferansjerka między utworami. Sam nie wiem czy cieszyć się z tego, że Eddie jest kompletnie wyluzowany niczym na spotkaniu ze starymi przyjaciółmi. Czy może jednak było to (choćby niezamierzone to jednak) lekceważenie i protekcjonalne klepanie po plecach? Do dzisiaj nie wiem, co o tym myśleć.

Wracając do 2010 roku, to tam przeżyłem swój najważniejszy koncert ze wszystkich dziesięciu edycji. Oczywiście nie licząc Queens of The Stone Age, ale jak niektórym wiadomo, oni są u mnie poza skalą. Pierwsza w nocy, Tent Stage wypełniony może w jednej trzeciej. A jeszcze w tej jednej trzeciej mówiąc oględnie, były osoby zmęczone długim festiwalowym dniem. Do tego trochę ciekawskich nieznających grupy i paru świrusów, którzy chyba przyjechali tylko na nich. I to raczej nie byli Polacy. Pod sceną luzy jak nigdy. I wyskakują oni. Pavement, legenda amerykańskiej niezależnej alternatywy lat 90. To znaczy legenda tam, czyli w USA. Traktowana z nabożeństwem i wpływowa niczym, dajmy na to, takie The Pixies. U nas niestety niewiele znacząca. Goście dają zabójczy koncert dla garstki zapaleńców i przypadkowych widzów. Pełen zaangażowania, radochy, i poczucia humoru. Mimo gitarowego zgiełku atmosfera intymna jak w małym klubie. Tak, tej kapeli bez uczucia zażenowania można było wtedy powiedzieć z coachingowym zacięciem: jesteś zwycięzcą!

Rok 2011 był słaby. Taki sobie line-up, katastrofalna pogoda, w dodatku z festiwalu wróciłem z poważną kontuzją (pamiętajcie, silent disco to samo zło). Primus wart zapamiętania. Jeszcze Twilight Singers i Fat Freddy’s Drop. Co do reszty to sytuację uratować mógł tylko książę (z muzycznej bajki). I uratował! Prince nie cackał się, pokazał co to znaczy być gwiazdą (w dobrym tego słowa znaczeniu). Przyjechał, zagrał, zostawił publikę z otwartym buziami. Kolejny koncert, który zostanie już ze mną na zawsze.

W 2012 nastąpiła zwyżka formy, ja głównie zapamiętałem wzruszający koncert Bon Iver i zadziorno - progresywne The Mars Volta.
Ale dopiero rok później nastąpił prawdziwy wybuch. Nick Cave! Queens of The Stone Age! Pojechałbym nawet tylko ze względu na nich, a w pakiecie byli jeszcze Blur, The Editors, Skunk Anansie, The National i wielu innych. Ekipa mocna, jak nie przymierzając, połączone składy Realu i Barcelony. O Nicku i Bad Seeds powiem tylko, że kiedy już myślisz, że cię tak sponiewierali, że już bardziej nie można, to oni ci swoim występem mówią: nie synku, jeszcze z tobą nie skończyliśmy, posłuchaj tego i popatrz na to! A Queens of The Stone Age? Gęba uśmiechnięta i szaleństwo pod sceną. Poza skalą, konkurencją i kontrolą. Najistotniejsze wspomnienie z moich dziesięciu Open’erów.

Pamiętam, że bałem się trochę kolejnej edycji. No bo skoro rok wcześniej było trzęsienie ziemi, to jednak będzie to trudno przebić. Ale forma została utrzymana. Byli już wcześniej wspomniani Faith No More i Pearl Jam. Bardzo dobry (choć wiem, że wśród moich znajomych, którzy ich widzieli zdania są podzielone) koncert The Black Keys. I powrót starego, dobrego znajomego, czyli Jacka White’a. Powrót bez wad. Do tego bardzo silna sekcja kobieca (Haim, Warpaint, Lykke Li) i niezawodny jak zawsze Greg Dulli razem z The Afghan Whigs.

Po tłustych latach 2013/2014 nastąpił...nie, nie chudy 2015, po prostu inny. Nie było ewidentnych gwiazd, najciekawsze działo się poza główną sceną. Było trochę spokojniej, ale nadal wartościowo artystycznie. Father John Misty, z narcystycznym, ale jednocześnie pełnym ironii występem, Alabama Shakes, gdzie pani Brittany wokalem prawie wyrwała śledzie z namiotu, w którym występowali. Hardcorowcy z Refused z piekielnie energetycznym i inteligentnym czadem. Wrócili też Prodigy z szalonym show i zagrali tak, jakby tej nocy wzięli razem wszystkie nielegalne wspomagacze, czyli gruchnę, buchnę i domek wam zdmuchnę. Thurston Moore wzbudzający nostalgię za Sonic Youth i starymi, dobrymi czasami. Swans z brzmieniem na granicy fizycznej wytrzymałości. I piękny koncert St. Vincent na zakończenie festiwalu.

A jak było w tym roku? Od początku nerwowo. Tak to jest jak pierwszego dnia są o podobnych porach (i nakładają się na siebie) koncerty PJ Harvey, Savages i Florence and the Machine. Naprawdę jeżeli chciało się je wszystkie zobaczyć, bardzo trudno było uniknąć panicznego i bezładnego biegania między scenami. Jedynie Tame Impala przyjemnie ukoiło mi później skołatane nerwy. W czwartek danie główne, czyli Red Hot Chili Peppers. Też dziwna sytuacja, tego dnia Open’er piłkarski, mecz Polska-Portugalia, ci co nie poszli oglądać meczu, stoją koło mnie i w trakcie koncertu patrzą się w ekrany telefonów śledządz wynik. Zespół bardzo się starał, było lepiej niż ok, ale w moim sektorze klimatu nie było. Klimat był za to następnego dnia na LCD Soundsystem. Niby znając ich płyty i reputację wiedziałem, że może być nieźle, ale to było bardzo daleko od nieźle, było rewelacyjnie! Szybki przeskok na Korteza, żeby zobaczyć jak się fajnie ten artysta rozwija i powrót na Sigur Ros (złoty medal za oprawę i scenografię). Ostatniego dnia drugi najważniejszy koncert festiwalu, czyli robimy rozpierduchę z At the Drive-In. Z pewnych względów to nie będzie edycja zaliczana do moich ulubionych, w pamięci zostanie parę koncertów i silna ekipa koleżeńska.

Nie o wszystkich ważnych koncertach w ciągu tych dziesięciu edycji wspomniałem, bo się nie da, ale to nie znaczy, że nie pamiętam (Tinariwen, Public Enemy, Gogol Bordello, Jessie Ware, Die Antwoord, Rudimental, The Kills, Interpol, Moby, D’Angelo & The Vanguard, Magnificent Muttley, Domowe Melodie, Mary Komasa, Fisz Emade Tworzywo i wiele innych).

Celowo nie pisałem też o całej pozamuzycznej otoczce, wysokich/niewysokich cenach, dobrym/niedobrym żarciu, wszelkich utrudnieniach/udogodnieniach, kto był ten ma pewnie zdanie wyrobione. U mnie to wszystko później się jakoś zaciera i zachodzi mgłą, ale koncerty i spotkani czy poznani tam ludzie nigdy.

Czyli do zobaczenia w przyszłym roku w wiadomym miejscu.


Michał Jędrasik





PS. Wpis dedykowany Łukaszowi Jędrasikowi. Z podziękowaniami za Open’er 2015, ze szczególnym uwzględnieniem koncertu The Prodigy. Wszyscy byliśmy tam wtedy czystą radością. Mam nadzieję, że gdziekolwiek się teraz znajdujesz, jesteś równie szczęśliwy jak wtedy.













wtorek, 21 czerwca 2016

Red Hot Chili Peppers - The Getaway Papryka z widokiem na morze.


Mocno mnie panowie zmęczyli poprzednim albumem "I'm with You". Pamiętam, że musiałem po przesłuchaniu długo leczyć się "Blood Sugar Sex Magic", "Mother's Milk" a nawet cofnąć się jeszcze do "Freaky Styley", żeby przypomnieć sobie za co ich właściwie lubiłem i dlaczego byli dla mnie tak ważni. Oj, potrafiły ptaszki kiedyś wylecieć z gniazda (a właściwie ze skarpet) i unieść się wysoko. Nie czekałem więc na nowe RHCP z jakimś wielkim utęsknieniem, ale pewnej rehabilitacji jednak oczekiwałem.

Przesłuchałem i odetchnąłem. Co ciekawe brzmienie nadal jest dość łagodne. Mimo to różnica między albumami jest taka, jak między poceniem się i wąchaniem wbrew własnej woli przyklejonego do ciebie współpasażera  w zatłoczonym autobusie w upalny letni dzień, a poceniem się w trakcie upojnej nocy z piękną osobą towarzyszącą. Czyli wychodzi na to, że przyjemności jest zdecydowanie więcej.

Bo jest więcej cukru w cukrze, czyli tego co panom kiedyś świetnie wychodziło. Od początku rządzi funkowe bujanie. Pierwsze dwa, tytułowy "The Getaway" i "Dark Necessities" wysoko niosą swoją przebojowością i bezpretensjonalnością. Niewymuszony urok, jakiego dawno u RCHP nie słyszałem. Jeżeli do tego damy następny, trochę bardziej zadziorny (przynajmniej na początku) "We Turn Red" robi się obiecująco. Niestety, żeby nie było za słodko, za moment przynudzają balladą "The Longest Wave". Tak, tęskni się do ich dawnych "wolniaczy". Sytuację próbuje ratować bardziej rockowy, dozujący napięcie "Goodbye Angels". Jednak tak naprawdę poziom endorfin się podnosi, gdy wracamy do funkowego uniformu w "Sick Love" (słodko-kwaśny, seksowny kawałek) i tanecznego "Go Robot". Są też na płycie przedstawiciele trochę bardziej agresywnego podejścia, udany "Detroit" i momentami najostrzejszy jaki im wyszedł od ładnych paru lat, pokręcony i paprykowy "This Ticonderoga". Pod koniec płyty gdy dostajemy dwa wolniejsze i spokojniejsze utwory ("Encore" i "The Hunter") napięcie niestety trochę siada. Ostatnim numerem jest jednak znakomity, lekko psychodeliczny "Dreams Of A Samurai" z tłustym basem i wyrazistą gitarą, świetne zamknięcie płyty.

Wychodzi na to, że minusy nie przesłaniają plusów. Do tego bardzo dobra produkcja, pan Burton czyli Danger Mouse już się o to postarał. Dosypał Papryczkom jeszcze więcej basu. Wiem, Flea ze swoim instrumentem to nieodłączna część RHCP, jednak miałem wrażenie, że ostatnio było go jakby trochę mniej. Tu jego obecność wali po uszach porządnie i bardzo dobrze.

"The Getaway" to naprawdę wyluzowana i imprezowa płyta. Bez silenia się na "klasyczność i ponadczasowość". Czuję się jakby panowie zaprosili mnie na niezobowiązujące party na które nie muszę wbijać się w garnitur. Wchodzę, biorę drinka i idę na hamak albo na parkiet, bez ciśnienia. Aha, muszę dodać, że to impreza w chacie z widokiem na morze, bo przecież za chwilę widzę się z nimi w Gdyni na Open'erze. Wywróżyłem sobie z czerwonej papryki, że kilka utworów z tej płyty może fantastycznie sprawdzić się koncertowo.










czwartek, 19 maja 2016

Grzegorz Brzozowicz "Resortowe dziecko Rock'n'Rolla"



Warto na początek walnąć mały wstęp. Grzegorz Brzozowicz, dziennikarz muzyczny. Jeżeli chodzi o papier, to dawno temu "Non Stop", "Magazyn Muzyczny", "Rock'n'Roll". Później "Gazeta Wyborcza", "Machina", obecnie "Do Rzeczy". W telewizji jeszcze całkiem niedawno recenzował płyty w "Tygodniku kulturalnym" w TVP Kultura. Kiedyś również w radiowej Trójce. W zamierzchłych latach 80 organizator festiwalu Poza Kontrolą oraz kierownik warszawskiego klubu studenckiego Riviera-Remont. W bardziej współczesnych pomysłodawca projektów muzycznych Kayah & Bregović czy Yugoton. Autor książek i filmów dokumentalnych...czyli gdyby ktoś nie wiedział, to trochę tego było, a i tak nie wszystko wymieniłem.

Pan Grzegorz Brzozowicz postanowił popełnić książkę. To w sumie logiczne, ostatnio oprócz wywiadów-rzek z muzykami powstają również książki dziennikarzy muzycznych, którzy lubią sobie powspominać. Co ciekawe, zauważa, że sam raczej takich książek nie czyta. Ja natomiast czytam i czerpię z tego większą lub mniejszą przyjemność. W tym przypadku większą i garściami, ponieważ autor, jako dziennikarz i organizator koncertów był czynnym świadkiem uczestniczącym w najciekawszych wydarzeniach dotyczących polskiego biznesu muzycznego. Od alternatywnej, rockowej, punkowej, nowofalowej, podziemno-klubowo-jarocińskiej rzeczywistości w socjalistyczno-zgrzebno-absurdalnych latach 80, po rodzący się muzyczny kapitalizm lat 90, aż do korporacyjno-komercyjnych czasów współczesnych. I wszystko opisuje dosyć brawurowo, bez cukrowania, upiększania i pudrowania, ale też z dużą dozą autoironii. Trzeba nadmienić, że Grzegorz Brzozowicz to dziennikarz specyficzny, rzekłbym antywazeliniarski, którego dobra znajomość z muzykami nie przeszkadzała zjechać ich płyty, jeżeli była do niczego. Tak kiedyś zrecenzował go jego stary dobry znajomy (któremu zresztą autor książki wymyślił nazwę zespołu, czyli Kult) Kazik Staszewski: "Zaiste pocieszny, ale sporo ludzi go nie cierpi. Trudny w ocenie: 1 na 6 potocznie, 6 na 6 dla koneserów." Od siebie dodam, że trudno oczekiwać, żeby zbytnio był lubiany facet, który żyjąc w Polsce, królestwie rocka progresywnego, pisze artykuł pod znaczącym tytułem "Przekleństwo progresywnego myślenia". Mnie samego osobiście parę razy ostro wkurzył swoimi recenzjami, które uważałem za krzywdzące. Oczywiście szczególnie dotyczące tych artystów, których bardzo ceniłem. Co nie zmieniało faktu, że taką "Machinę" zaczynałem właśnie czytać od jego recenzji płytowych. Bo miał jedną zasadniczą przewagę. Pisał ciekawie, a to nie zawsze jest regułą. Przykładem jest pewne  pismo rockowe, w którym płyty oceniane są fachowo i merytorycznie, niestety przy okazji czasami wysoce nudnawo i przewidywalnie. Zresztą oddajmy głos samemu autorowi: "Żaden artysta nie nagrywa tylko arcydzieł. Stawiając ocenę, odnoś ją do najlepszej płyty mistrza. Jeśli "Kind of Blue" Milesa Davisa damy 5, to nie ma możliwości by pozostałych jego 45 płyt mogło otrzymać wyłącznie piątki i czwórki."

Skąd w ogóle ten prowokacyjny tytuł książki "Resortowe dziecko Rock'n'Rolla"? Ano stąd, że ojciec autora był za komuny działaczem partyjnym. Nie będę tu wchodził w szczegóły, zainteresowanych odsyłam do książki, jest to opisane ciekawie i ironicznie. Jedynie nadmienię, że dzięki jego ojcu cała rodzina wylądowała w 1972 roku na placówce w Belgradzie. I jak przyznaje Grzegorz Brzozowicz na końcu książki: "Gdyby nie Tatko i jego zsyłka do Jugosławii, to prawdopodobnie ta opowieść nigdy by nie powstała." Bo trzeba pamiętać, że niby był to wtedy też kraj tzw. demokracji ludowej jak Polska, jednak z zupełnie innym zakresem wolności i dostępem do takich dóbr jak płyty zachodnich wykonawców, o których wtedy w naszym kraju można byłoby jedynie pomarzyć. Nie mówiąc już o koncertach wykonawców, które nastoletni Grzegorz mógł zobaczyć. Deep Purple, Santana, Earth, Wind & Fire, Soft Machine, Jethro Tull, Cockney Rebel, Nazareth, Ike & Tina Turner, Muddy Waters występowali wtedy w Belgradzie. W Warszawie w latach 70 koncerty podobnych wykonawców (z małymi wyjątkami) były tak prawdopodobne jak lądowanie UFO przy Pałacu Kultury.

Nic dziwnego, że po powrocie do Polski nie bardzo się w tej szaroburej rzeczywistości odnajdował. W naszym kraju królował nurt pod nazwą "Muzyka Młodej Generacji" (Krzak, Exodus, RSC, Bank, Kombi), którego autor szczerze nie cierpiał. Na szczęście dla niego przyszły lata 80. W książce dostajemy barwny opis tej dekady. Pojawiły się takie grupy jak Brygada Kryzys, Klaus Mitffoch, Aya Rl, Dezerter. W Jarocinie zaczęły królować grupy podziemne, występujące poza oficjalnym obiegiem. Grzegorz Brzozowicz to wszystko opisywał jako dziennikarz Non-Stopu, kultowego już teraz pisma pod szefostwem Wojciecha Manna. Oddzielne miejsce zajmuje w książce Republika, oryginalny byt zupełnie inny niż wszystkie zespoły. Mamy też parę apetycznych anegdot dotyczących szorstkiej przyjaźni z wcześniej wspomnianym Kazikiem Staszewskim. To jedna z weselszych dotycząca początków Kultu: "W sierpniu (1982 r.) Kult zagrał po raz drugi, tyle, że na moim weselu! Gdyby nie chłodne przyjęcie przez gości, którzy w akcie desperacji odłączyli wzmacniacze od prądu, to możliwe, że Kult stałby się kapelą weselną."

Lata 90 to już inna bajka w której u autora też dużo się działo, choćby to, że był pomysłodawcą i wicenaczelnym pisma "Machina", które miało być czymś w rodzaju polskiego "Rolling Stone'a". Chodziło oczywiście o ideę, nie kopię. Przez parę lat się udawało, to było wspaniałe pismo, dla którego pisali tak różni autorzy jak Tomasz Beksiński, Rafał Ziemkiewicz, Kazimiera Szczuka, Grzegorz Górny, Andrzej Saramonowicz, Dariusz Rosiak, Daniel Wyszogrodzki, Filip Łobodziński i wielu innych. Właśnie dzięki tej różnorodności, kompetencji i mnogości podejmowanych tematów dotyczących kultury i popkultury byli wyjątkowi i jedyni. Nie było drugiego takiego pisma w Polsce i obawiam się, że chyba nie będzie.

W książce znajdziemy też kilka wywiadów, które autor przeprowadził na przestrzeni lat. Udało mu się namówić na dość osobistą spowiedź guru polskiego dziennikarstwa radiowego Piotra Kaczkowskiego. Jest też osobny rozdział poświęcony Grzegorzowi Ciechowskiemu.

Właściwie jest tu tyle ciekawych wątków, że mógłbym streścić całą książkę. Nie o to chodzi, ale niechcący sobie uświadomiłem jak bardzo czuję się związany z czasami, które opisuje. To w 1987 roku jako dwunastolatek zacząłem kupować Non-Stop, a wszystkie wcześniejsze numery z czasów kiedy naczelnym był Wojciech Mann dostałem już później w prezencie od starszego kumpla (dzięki Mariusz). Jako małolat słuchałem audycji Radio Clash w Trójce, którą Grzegorz Brzozowicz współtworzył. W książce rezolutnie opisana jest konkretna audycja poświęcona seksowi, przez którą zrobiła się w szacownym radiu duża zadyma, a autor o mało wtedy nie wyleciał z Trójki. Ja tę audycję pamiętam! Choć przyznać się muszę, że nie w całości bo mi się później przysnęło. Ale to, że było ostro zapamiętałem na lata. Wysoce sobie ceniłem kącik dziennikarza w programie RadioMann (na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako najlepsza Trójkowa audycja)

Autorowi zdarza się też uderzyć w pesymistyczny ton, jednak taki z małą dozą optymizmu: W rozdziale poświęconym płytom (konkretnie ich układaniu) pisze: "To był piękny świat. Zniknął. Z nadejściem zapisu cyfrowego, a dokładniej - możliwością archiwizacji nagrań na wszelakich iPodach, tabletach, pendrajwach, smartfonach, zniknęła potrzeba kolekcjonowania płyt. Mój przyjaciel zaprezentował mi urządzenie bezprzewodowe, dzięki któremu może z telefonu w ciągu kilku sekund odtworzyć każde nagranie, jakie mu się zamarzy. Pierdolę taki świat. Przed nieuchronnym samobójstwem uratował mnie fakt, że w ostatnich latach na rynek triumfalnie wróciła płyta winylowa".

Wesoło czy smutno, nieważne, dla mnie ta książka jest pełna ciekawych opowieści. Grzegorz Brzozowicz "Resortowe dziecko Rock'n'Rolla", polecam nachalnie i nieustannie.


czwartek, 21 kwietnia 2016

"VINYL". Hedonistyczna płyta z przeszłości.




Jeżeli słyszę, że będzie serial o środowisku muzyczno-artystycznym, który ma być opisem pewnej minionej epoki, a w dodatku firmują go tacy ludzie jak Martin Scorsese i Mick Jagger, to zapala się u mnie zielone światło z nadzieją na pełnokrwistą i szaleńczą jazdę bez trzymanki. Nie mogłem sobie więc odpuścić, zaliczyłem sezon pierwszy, który właśnie się zakończył. I od razu mogę powiedzieć, że to było trochę jak przejażdżka rollercoasterem. Zachwyci albo zemdli, albo momentami jedno i drugie, w każdym razie nie pozostawi obojętnym. Mnie zostawił z otwartą buzią i galopadą myśli, które teraz niczym  puzzle próbuję ogarnąć i uporządkować.

Mamy rok 1973, całe branża w pełnym hedonistycznym rozkwicie. Główny bohater jest szefem wytwórni płytowej, z którą osiągnął duży sukces. Jednak nadmiar używek, błędne decyzje biznesowe jego i kolegów, niesprzyjające okoliczności oraz ostra konkurencja sprawiają, że zaczyna mu się palić grunt pod nogami, a właściwie to już sytuacja grozi wielkim pożarem z wybuchami.

Pilot serialu wyreżyserowany przez Martina Scorsese daje nam wyraźny obraz tego, co nas czeka. Czuć mocno rękę tego artysty, akcja pędzi do przodu niczym pociąg TGV, dialogi są błyskotliwe i ostre jak brzytwa, a "sex and drugs and rock and roll"  leje się z ekranu strumieniami. Inna sprawa to bohaterowie tej opowieści, którzy od początku nie wzbudzają w nas zbytniej sympatii. I tu też widoczna jest ręka Scorsese, pamiętacie choćby "Chłopców z ferajny"? Genialne to było, ale oglądało się trochę na zasadzie jakiegoś programu przyrodniczego pt: "Życie drapieżników" z komentarzem czytanym przez panią Krystynę Czubównę w stylu, "a teraz lew dopadnie i zje antylopę". Nie wspominając już o tych dupkach (na czele z głównym bohaterem) zaludniających ekran w także skądinąd świetnym "Wilku z Wall Street". Ale po pierwszych dwóch godzinach byłem na tyle porządnie zachęcony, że wciągnąłem się w opowieść z takim samym entuzjazmem z jakim wciąga się w tym filmie kokainę.

Co dostałem w zamian wraz z resztą odcinków? Wyrazisty, precyzyjny i fascynujący zapis pewnej muzycznej epoki, z całym swoim blichtrem, gwiazdorstwem. Wydawało się jeszcze, że można ostro balować bez ponoszenia konsekwencji, to dopiero w następnej dekadzie AIDS miało rozpocząć swoje piekielne łowy. Chwilę przed nadchodzącymi zmianami, tuż za rogiem czaił się już przecież choćby punk rock (w filmie dużą rolę odgrywa fikcyjna grupa Nasty Bits, ze swego rodzaju proto-punkowym podejściem w stylu The Stooges i MC5)  a z zupełnie przeciwległej strony nadchodziła era disco. Cały czas jesteśmy oczywiście bombardowani muzyką z tamtego okresu, przewija się wiele prawdziwych jak i wymyślonych na potrzeby serialu kapel. Swoją działkę ma w "Vinylu" Led Zeppelin ze swoim szalonym menadżerem Peterem Grantem (kapitalna rola brytyjskiego aktora, Iana Harta). Jest przesiąknięta czarnym humorem historia, w której przewija się Alice Cooper, na ekranie pojawiają się też The Velvet Underground, Andy Warhol, David Bowie, John Lennon, Bob Marley, będzie tam nawet pionier i ojciec chrzestny hip-hopu  DJ Kool Herc. Oddzielną bajką jest świetna historia z królem Elvisem. Dodajmy do tego jeszcze brzmiącego często w tle krwistego bluesa, czy funky i ja już sam do siebie mogę powiedzieć "będzie pan zadowolony".

Odrębne miejsce zajmuje główny bohater, Richie Finestra, gość raczej nie z tych, co dadzą się bezgranicznie lubić. Niejednoznaczna postać, facet równocześnie kochający i krzywdzący swoją rodzinę, bezgranicznie oddany swojej pracy. Próbujący podnieść się z upadku charyzmatyczny typ, który (żeby zmobilizować swoich pracowników do tego, aby w ekspresowym tempie znaleźli jakiś nowy, obiecujący talent) potrafi wygłosić taką gadkę motywacyjną: "Cofnijcie się myślą do pierwszej piosenki od której przeszły was ciarki, która sprawiła, że chcieliście tańczyć, ruchać albo kogoś stłuc!". Bobby Cannavale prawdopodobnie zagrał swoją życiową rolę. Reszta aktorów drugo- i trzecioplanowych za nim nadąża. Dwa przykłady: Ray Romano, najbardziej znany z sitcomu "Wszyscy kochają Raymonda", tutaj w roli znerwicowanego i zdesperowanego współpracownika głównego bohatera. Albo Andrew Dice Clay (pamiętam go jeszcze z "Crime Story"), który w epizodycznej roli właściciela kilku stacji radiowych tworzy jedną z najbardziej obleśnych i odpychających kreacji jakie ostatnio widziałem. Aha, do tego wszystkiego dokładamy jeszcze morderstwo, mafię, duchy (a właściwie ducha) przeszłości, i mamy pełnię szczęścia.

Dużo radości sprawiło mi rozszyfrowywanie smaczków tamtej epoki, muzyki, sztuki, mody, wszystkich tych niuansów i odniesień kulturowych, które określały USA z pierwszej połowy lat 70. Nie wiem, czy ten serial jest w stanie zainteresować każdego, ponieważ mówi o dosyć specyficznym środowisku w specyficznych czasach. Ja jednak będę się upierał, że niezależnie czy zafascynuje czy zniesmaczy, warto wstąpić na trochę do tego zaginionego świata.


czwartek, 7 kwietnia 2016

"Anomalisa" - (nie)rutynowa sprawa




Ten film miał premierę w Polsce pod koniec stycznia, ja dorwałem go niedawno, a właściwie to on dorwał mnie i nie chce puścić. Gorączkowo zacząłem szukać winnego tego stanu i zidentyfikowałem go w osobie współreżysera i scenarzysty filmu, Charliego Kaufmana. Ale mogłem się tego spodziewać. To ten sam gość, który właśnie jako scenarzysta poprowadził mnie za rączkę prosto do głowy wiadomego aktora w "Być jak John Malkovich", albo ostro pogrzebał mi w umyśle "Zakochanym bez pamięci".

Co takiego wykombinował teraz? Mamy do czynienia z facetem w mocno średnim wieku, który teoretycznie ma szczęśliwe życie, udaną rodzinę i pracę. Jednocześnie czuje, że grzęźnie w bagienku rutyny. Wszystko dla niego jest powtarzalne, wszyscy dookoła są (dosłownie!) tacy sami, nudni i przewidywalni. Sytuację zmienia pewne zdarzenie i konkretna osoba.

Dla tych co nie widzieli, nie ma obaw, nie będę opisywał i streszczał całej fabuły, natomiast skupię się na paru wydarzeniach, które przejdą do mojej prywatnej historii kina. Pierwsze to tzw. "scena miłosna", najbardziej przejmująca jaką widziałem od lat. Romantyczna, nieporadna, wzruszająca, żenująca, zajmująca, niepotrzebne skreślić. Albo nie, lepiej wszystkie te określenia zostawić, właśnie dlatego, że oddają złożoność sytuacji. Fantastycznie odegrana, mimo, że "Anomalisa" to (wyrazista i realistyczna, bardzo dobrze zrobiona pod względem technicznym) animacja lalkowa!

I tutaj przechodzimy do drugiego wydarzenia, czyli gry aktorskiej. Głosu postaciom użyczyło trzech aktorów. David Thewlis, stara, dobra, brytyjska szkoła. Tom Noonan, wspaniały aktor charakterystyczny, który  jednak głównie zostanie pewnie zapamiętany z licznych ról świrów i psychopatów. I zupełnie fenomenalna Jennifer Jason Leigh. Wydawało się, że ta popularna w latach 80 i 90 aktorka zawodowo najlepsze lata ma już za sobą, a ona nagle wyprowadza dwa zaskakujące, potężne ciosy. Wspomnę tu najpierw o roli wściekłego, przebiegłego i okrutnego babsztyla w "Nienawistnej ósemce" Quentina Tarantino. Tutaj natomiast mamy do czynienia z zupełnie odmiennym zadaniem aktorskim, rolą Lisy, z jednej strony uosobieniem dobroci i nieporadnej poczciwości, a z drugiej wyjątkowości. Jennifer Jason Leigh przy pomocy swojego głosu czyni tutaj cuda. Jej melancholijna wersja "Girls Just Want to Have Fun", hiciora najbardziej znanego z wykonania Cyndi Lauper, zupełnie wywróciła do góry nogami postrzeganie przeze mnie tego utworu. Co się stało, to się nie odstanie, od teraz tekst tego utworu ma dla mnie też drugie, mniej wesołe znaczenie.

Wracając do samej opowieści, to zostało mi po niej w głowie jednak coś więcej niż przekonanie o wyjątkowo oryginalnym spojrzeniu na raczej wyświechtany temat, jakim jest kryzys wieku średniego. Czy jesteśmy skazani na to, że już na zawsze będzie nam towarzyszyła w tym życiu ( i pogłębiająca się wraz z wiekiem) tęsknota za czymś innym, ułudą, ideałem, a może straconymi złudzeniami? I czy w związku z tym warto się szarpać i poszukiwać jakiejś anomalii (Anomalisy), która przełamie krąg powtarzalności i życiowego uwikłania w schematy? Może nie tak maniakalno-zabójczo-radykalnie jak np: bohater utworu Toma Waitsa "Frank's Wild Years", ale po swojemu próbować. Mówiąc szerzej i metaforycznie, szukajmy, choćby tylko od czasu do czasu, "Anomalisy" w naszych głowach, sercach, duszach.

piątek, 1 kwietnia 2016

Charles Bradley - Changes

Zawsze miałem wrażenie, że soul i funk to gatunki, które w Polsce niespecjalnie trafiają na podatny grunt. U nas przy jazzowych improwizacjach, metalowych wyziewach, alternatywnych rurkach, progresywnych pasażach, elektronicznych krajobrazach, nowych brzmieniach czy hip-hopowych wygibasach sprawiają wrażenie brzydszej koleżanki lub brzydszego kolegi siedzącego w klasie w ostatniej ławce, lub podpierającego ścianę w ciemnym kącie na przerwie. A gdyby tylko dać im szansę, podejść, zagadać, wtedy szybko odkrylibyśmy ich bogate wnętrze. Czyli właśnie soul-duszę.

I tutaj z pomocą przychodzi nowa płyta Charlesa Bradleya, która daje nam taką szansę. Pytanie pierwsze: z czym nam się kojarzy retro soul czy funk? W kraju, gdzie przykładowo taki Steve Wonder zostanie dużo bardziej zapamiętany z dancingowego "I Just Called To Say I Love You" niż ze swoich, pełnych żaru, płytowych petard z lat 70, sytuację może obronić chyba tylko James Brown. Ale jego już niestety wśród nas nie ma.  To już bez następnych pytań pokuszę się o stwierdzenie, że na tę chwilę w tym gatunku na mieście rządzi Charles. Gość z ciekawą biografią, po przejściach, trochę potłuczony przez życie, który swoją pierwszą płytę wydaje w 2011 roku, będąc już po sześćdziesiątce! W chwili, gdy niektórzy artyści myślą o emeryturze on dopiero rozwija żagle i nabiera...nie, nie wody, nabiera tempa i nagrywa swoją drugą płytę "Victim of Love" (2013). Teraz prawie idealnie równo po trzech latach mamy premierę jego kolejnego albumu "Changes". Wcześniej ukazał się singiel o tym samym tytule, będący coverem utworu Black Sabbath. Artysta specjalnie przy nim nie gmerał, natomiast tradycyjnie po swojemu ostro wokalnie dorzucił do pieca. A jaka jest cała płyta?

Rewolucji nie ma, ale kto chciałby w jego przypadku rewolucji? Na szczęście nie ma też bolesnej stagnacji. Zaczyna się po amerykańsku, patriotycznie, od krótkiego wstępu "God Bless America". Właściwa jazda następuje od zadziornego, lekko jammującego "Good to Be Back Home". Duże wrażenie robi "Ain't Gonna Give It Up", dla mnie chyba najlepszy na płycie. Taki przybrudzony funk zabarwiony (raczej niewystępującym na jego wcześniejszych płytach) delikatnym elektronicznym barwnikiem. Równie odświeżające wrażenie robi momentami zbliżający się w stronę rockowego grania w stylu The Black Keys "Ain't It a Sin". "Things We Do for Love" to z kolei dużo podrygującej radości z chórkami i dęciakami, które zresztą pojawiają się na całej płycie. Frakcję ballad oprócz "Changes" najlepiej reprezentuje "Nobody But You". Mógłbym tak jeszcze opisywać utwór po utworze, jednak muszę pamiętać, żeby nie stracić z pola widzenia tego co najważniejsze na tej płycie. Czyli głosu. A właściwie GŁOSU. Przepełnionego żarliwością i miłością, ale też bólem człowieka, który dostał od życia parę kopów. Charles Bradley potrafi wyjątkowo przekonująco te uczucia wyrazić. Ja mu ufam, dlatego uważnie z przyjemnością słucham.
I pamiętajcie: happy people have no stories.






środa, 23 marca 2016

Początek



To się nie mogło inaczej skończyć, natury nie oszukasz. Pytanie, czy musiało do tego dojść. Jak to było w "Rozmowach kontrolowanych"? "Jest tylko jedna logiczna odpowiedź: widocznie musiało, skoro doszło". :) Założyłem bloga i nie zamierzam na tym poprzestać. Na razie zarchwizowałem ze wsteczną datą część swoich dawnych wpisów publikowanych wcześniej na pewnym portalu i facebooku, ale oczywiście pojawią się niebawem zupełnie nowe zapiski, recenzje i wszystko co mi siedzi z tyłu głowy i nie daje spokoju. Będzie głównie muzycznie, ale filmowo-książkowo też. Czyli kulturalnie. Raz z uwielbieniem raz sarkastycznie.Czasem kontemplacyjnie, czasem ostro i kategorycznie, ale bez kopania po kostkach. Z emocjami jakie tylko płyty, filmy czy książki są w stanie we mnie wzbudzić.

niedziela, 3 stycznia 2016

Ulubione płyty 2015 - Świat

1. Killing Joke "Pylon"
 Zastanawiałem się, czy przyznać im pierwsze miejsce, żeby nie wyszło, że za zasługi. To prawda, lubię ich i bardzo cenię od wielu lat, ale "Pylon" to nie jest jakaś tam sentymentalna wycieczka w przeszłość, to porywające granie od początku do końca. Jest na tej płycie taki utwór "Euphoria", słuchając tego albumu momentami osiągałem taki stan.

2. Algiers - "Algiers"
To dla odmiany nowe twarze, które na swojej debiutanckiej płycie połączyły surową elektronikę z alternatywno-rockowym podejściem. I charyzmatyczny wokalista z potężnym wokalem, który jeszcze dodaje tym utworom trochę gospelowo-soulowego zacięcia. Mocne.

3. Sleater-Kinney - "No Cities to Love"
Kultowy w pewnych kręgach, damski przedstawiciel konkretnego amerykańskiego niezależnego rockowego grania. Panie na swojej nowej płycie wymiatają aż miło, fajnie, że wróciły. Niepełne 33 minuty (tyle trwa cały album) pełnej satysfakcji.

4. Father John Misty - "I Love You, Honeybear"
Niby folkowe klimaty, ale nie w stylu "gram na gitarze, nie mam dziewczyny, jest mi niedobrze". Gdzie trzeba jest subtelnie, albo z poczuciem humoru. Trochę alternatywy, trochę popu albo delikatnej elektroniki a nawet country. A jako całość to po prostu świetne piosenki.

5.The Dead Weather - "Dodge and Burn"
Jak to mówił w filmie "Psy" Franz Maurer (Bogusław Linda) stający przed komisją weryfikacyjną do jej członka (Zbigniew Zapasiewicz): "Czasy się zmieniają, ale pan zawsze jest w komisjach". A u mnie lata mijają, a w podsumowaniach występuje Jack White z różnymi projektami. I to się nie zmieni, no chyba, że ze swoimi charyzmatycznymi przyjaciółmi zacznie grać disco-polo.

6. Alabama Shakes - "Sound & Color"
Głos jak dzwon, kompozycje jak dzwon, charyzma jak dzwon.

7. Hugo Race & The True Spirit - "The Spirit"
Największe zaskoczenie na plus. Hugo Race dużo nagrywa i koncertuje, ale generalnie funkcjonuje gdzieś na obrzeżach muzycznej sceny. Tutaj z kolegami nagrał pierwszorzędną płytę, która powinna ich katapultować do pierwszej ligi. Ten dawny współpracownik Nicka Cave'a stworzył materiał, który dorównuje artystycznym osiągnięciom właśnie przed chwilą wspomnianego artysty.

8. Refused - "Freedom"
Dawno temu (1998) swoją płytą "The Shape of Punk to Come" ostro namieszali w hardcorowym (i nie tylko ) muzycznym światku. Teraz po latach wracają w bardzo dobrym stylu. Nadal bezkompromisowy, ale mocno urozmaicony czad dla wymagających.

9. Gary Clark, Jr. - "The Story of Sonny Boy Slim"
Jeżeli chodzi o tego pana, to jego najnowsza płyta idealnie wypełnia moje zapotrzebowanie na bluesowo-soulowo-funkowe granie.

10. Majical Cloudz - "Are You Alone?"
Subtelna elektronika. Zamykamy się z tą płytą w pokoju, wyłączamy komórkę, gasimy światło i...nie, nie zasypiamy, po prostu przypominamy sobie, że w "starożytnych" czasach w ten sposób celebrowaliśmy słuchanie wyjątkowych, klimatycznych albumów.

sobota, 2 stycznia 2016

Ulubione płyty 2015 - Polska


1.Magnificent Muttley – „Rear Window”
Bo centrum takiego grania mieści się w moim mózgu. Gitara, bębny, bas i kolejny dowód na to, że można te klocki ciągle od nowa oryginalnie i porywająco ustawiać

2.Trupa Trupa - "Headache"
Ta psychodelia kompletnie nie śmierdzi trupem.

3. Agyness B. Marry - "Agyness B. Marry"
Surowy, rockowy i bardzo kobiecy debiut.

4. Rysy - "Traveler"
Nie wiem czy ona ich dobrała, czy oni ją, ważne, że przy wydatnej pomocy Justyny Święs panowie stworzyli cudo-przyjemną płytę do inteligentnego tańca (ale do zamkniętego różańca też). Idę na parkiet i dobrze, nie idę i zamykam oczy, też dobrze.

5. Mgła - "Exercises In Futility"
Metal, nawet nie bójmy się tego słowa, black metal, ale miło posłuchać płyty gdzie się tworzy prawdziwą muzę zdolną wyrywać serca, zamiast wyziewów stworzonych przez jakiegoś niedoinformowanego satanistę wychwalającego rogatego.

6. Kortez - "Bumerang"
Wszystkie pensjonariuszki/sanitariuszki teraz się kochają w jego piosenkach. Ja na jego urok jestem bardziej odporny, ale zachwyty rozumiem i płytę doceniam.

7. Ptaki - "Przelot"
Bo możesz w końcu porzucić ten parapet, i uwierz mi, przy tej muzie nie spadniesz, polecisz.

8. Ampacity - "Superluminal"
Kiedy rock progresywny przestaje zjadać swój własny ogon i potrafi wzbić się kosmiczne rejony. Czyli space, stoner i grzybki, niezła jazda.

9. Small Mechanics - "The Gift"
Lekko smarują swój muzyczny chlebek delikatną elektroniką, ale i tak dominuje zapach popu. Bardzo przyjemnego i pełnego witamin.

10. Kobiety - "Podarte sukienki"
Ci faceci (i kobieta) wiedzą, co kiedyś najlepsze było w Trójmiejskiej Scenie Alternatywnej.