czwartek, 17 października 2013



PEARL JAM – LIGHTNING BOLD


Do tej pory pamiętam swoje pierwsze zetknięcie z Pearl Jam. Siedzieliśmy z kumplem
u niego w domu, oglądaliśmy MTV i pewnym momencie zobaczyłem video, gdzie kilku facetów gra na scenie utwór, który od początku chwyta i przyciąga do siebie. To był „Alive”. Później już poszło gładko, kupiona płyta „Ten” i kolejna grupa z Seattle dopisana do ulubionych. Bo wtedy wszystko, co muzyczne przychodzące z tego miasta jak i cały grunge były dla mnie najważniejsze. Takie moje przeżycie pokoleniowe. Martensy i flanele. Grunge przeminął, ale parę kapel zostało. Wśród nich Pearl Jam, którzy nie zawiedli mnie przez całe lata 90. Nieważne, czy to był Vs., Vitalogy, No Code, czy Yield, było równo, dobrze i bardzo często porywająco.


Problemy zaczęły sie przy „Binaural”. Wspaniały singiel „Nothing as It Seems"  zapowiadał tak naprawdę przeciętną płytę. A juz prawdziwym dramatem była następna „Riot Act”,
 której nie dało sie słuchac. Kiedy w 2006 roku wyszła płyta zatytułowana po prostu „Pearl Jam”, nie miałem specjalnie wielkich oczekiwań. Było inaczej, momentami ostrzej, bardziej chropowato, ale lepiej, dużo lepiej. „Backspacer” też trzymał poziom. A jak jest teraz?


Przed ukazaniem się całej nowej płyty pojawiły sie wcześniej dwa single. Obydwa świetne. Pierwszy, prawie punkowy „Mind Your Manners". Jak twierdził gitarzysta Pearl Jam, Mike McCready, miał trochę nawiązywać do brzmienia  Dead Kennedys.  Konkretnie, ostro i do przodu. Drugi to” Sirens”, dosyć spokojny numer, ale nie  żaden smętny, balladowy wypełniacz tylko kawal porządnego grania. I choć Pearl Jam juz prawdopodobnie nigdy nie będzie wzbudzał we mnie tak silnych emocji jak w latach 90, to muszę przyznać, że po tych dwóch singlach już nie mogłem się doczekać tej płyty. I jest dobrze. Może nie tak dobrze, jak sugerowały te dwa singlowe utwory, ale wstydu nie ma.


Pierwsze trzy utwory „Getaway” wspomniany już „Mind Your Manners" i „My Father’S Son”, to jest właśnie taki Pearl Jam jaki lubię. Jadą do przodu, nie oglądają się za siebie, wszystko to zagrane z pasją i poświęceniem. Podobnie wysoki poziom trzyma utwór tytułowy oraz „Infallible"  i „Pendulum". I byłoby idealnie, gdyby płyta skończyła się po pierwszych siedmiu utworach. Bo potem bywa różnie, pojawiają sie bezbarwne „Swallowed Whole", „Let the Records Play" i napięcie trochę siada. Generalnie druga część płyty jest bardziej stonowana i wyciszona. Tutaj zdecydowanie najciekawiej wypada zamykający płytę utwór „Future Days" z najpiękniejszym tekstem na płycie. Ale i tak gdybym miał „Lightning Bolt” na winylu, to pierwsza strona byłaby częściej odtwarzana. Jest jeszcze jeden plus, o którym warto wspomnieć. Głos Eddiego Veddera zdecydowanie przeżywa druga młodość, brzmi lepiej i bardziej wyraziście niż na paru ostatnich płytach. I to by było na tyle. Ciarki na plecach nie wystąpiły, ale jest dużo radości z kilku utworów, a przy „Future Days”, (szczególnie kiedy się wsłucha w tekst) nawet wzruszenie. Zresztą myślę, że ten tytuł ostatniego utworu jest bardzo dobry, bo moim zdaniem dni Pearl Jam nie są jeszcze policzone i panowie nadal mają przed sobą przyszłość.

Ale i tak najbardziej będę szanował ich za koncerty. Za ten pierwszy w Spodku w 2000 roku i za ten na Open’erze w 2010. I mam nadzieję, że za te, które jeszcze zobaczę.