poniedziałek, 26 marca 2018

Jack White "Boarding House Reach". Nowe szaty Jacka.




Słyszałem o nim już wcześniej, ale tak naprawdę uważniej zacząłem przyglądać się w 2003 roku. Przy okazji odpalenia petardy, która przywracała wiarę w rocka, czyli płyty "Elephant". Właśnie od tego albumu The White Stripes się zaczęło, później była ich pierwsza wizyta w Polsce i (już teraz chyba można spokojnie tak powiedzieć) legendarny koncert w Gdyni na Skwerze Kościuszki w czasie Open'era 2005. Wszystko co później nagrywał w duecie z Meg White, The Raconteurs, The Dead Weather czy ostatnio solowo, raczej mi w większości podchodziło. Podchodziło, więc śledziłem i szedłem jego muzycznym tropem. 

Jednak przy okazji nowej płyty, Jack White postanowił mnie zgubić. Przyspieszyć kroku, skręcić w boczną uliczkę, wpaść do sklepu, schować się w przebieralni, założyć perukę, dokleić brodę, wąsy i wyjść tylnym wyjściem. A ja teraz jak głupi rozglądam się dookoła i nie mogę go rozpoznać.

Właśnie tak się czułem po pierwszych dwóch przesłuchaniach "Boarding House Reach". Gdybym z podobnym nastawieniem zaczął słuchać trzeci raz, chyba nic by z tego nie było. Przewietrzyłem swój umysł i wywaliłem swoje oczekiwania, pragnienia na śmietnik i bez obciążeń podszedłem kolejny raz. Chce po nowemu, niech mu będzie. 

Pierwsze dwa utwory na płycie, "Connected by Love" i "Why Walk a Dog" zaczynają się od jakichś niemrawych, elektronicznych beatów po których moje odczucia są trochę takie jak tytuł skeczu Monty Pythona pt: "Dezorientacja kota". Jednak trzeba przyznać, że soulowy chórek i podkręcenie tempa (w pierwszym numerze), czy kosmiczno-gitarowe zagrywki (w drugim) wyrównują mi ciśnienie. Całkiem przyjemnie robi się przy "Corporation". Czego tu nie ma? Energetyczne funky plus zagrywki w stylu Herbie Hancocka, a do tego dzikie pokrzykiwania Jacka przypominające to, co najlepiej potrafił robić lider The Jon Spencer Blues Explosion. Z tym numerem nie mam najmniejszych problemów! Nie mam też problemów z "Over and Over and Over", gdzie klasyczny Jack White spotyka się z wygibasami w stylu Franka Zappy, i wychodzi mu  jeden z najlepszych utworów w karierze. Świetny też jest "Everything You've Ever Learned", konkretna muzyka i konkretna gadka (The Jon Spencer Blues Explosion znowu się kłania). Zdecydowanie najlepsze momenty na płycie to te, gdzie dzikie funky miesza się z rockiem i na szczęście ich nie brakuje. 

Problem pojawia się, kiedy Jack White chce trochę za bardzo eksperymentować i udziwniać a wtedy zdarza mu się przynudzać. Albo całkiem zatracać swój oryginalny charakter pisma. "Get in the Mind Shaft", ok, nawet przyjemnie się słucha, ale co to ma być, hip-hopowe Air? Do tego pod koniec albumu takie elektroniczne country, które słyszymy w "What's Done is Done" akurat na mnie nie robi większego wrażenia.

Nie wiem czy "Boarding House Reach" jest tylko skokiem w bok, czy stałym kierunkiem. Moim zdaniem, jak na stały kierunek to zbyt chaotyczna i niespójna płyta, jednak z fantastycznymi, dłuższymi momentami. Jeśli Jack White chciał udowodnić jak wszechstronnym jest artystą to w porządku. Mnie jednak od dawna nie musi niczego udowadniać, nadal pozostaje w kręgu najbardziej interesujących i kreatywnych muzyków. Wracam do płyty, może sobie tam jeszcze jakiś smaczek odkryję.


Jack White
"Boarding House Reach"
Third Man/XL Recordings

piątek, 9 marca 2018

"Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul." JAMES McBRIDE




Przyznam się szczerze, że artyści raczej nie są dla mnie autorytetami (zresztą, ja od zawsze miałem problem z wszelkimi autorytetami). Oczywiście jeżeli cenię jakiegoś muzyka, pisarza, czy filmowca, zawsze chętnie posłucham co ma do zakomunikowania światu. Skłamałbym gdybym powiedział, że nie czytam wywiadów, nie słucham wypowiedzi itp. bo staram się wiedzieć co w trawie piszczy. Natomiast nie przyjmuję ich stwierdzeń jako prawd objawionych, nie zapisuję sobie ich złotych myśli, nie daję sobie wciskać przepisów w stylu jak mam żyć i w co wierzyć. Można powiedzieć, że oddzielam twórcę od tworzywa, które zresztą lubię sobie interpretować na swój własny sposób.        W związku z tym nie mam raczej problemów z przyjęciem do wiadomości tego, że ktoś, kto tworzy wspaniałą muzykę, pisze świetne książki, kręci wielkie filmy, w życiu prywatnym może być despotą, manipulatorem, chamem, albo zwykłym dupkiem. Jednak rozumiem, że dla kogoś, kto darzy swojego ukochanego twórcę bezgranicznym uwielbieniem, zderzenie się z taką wiedzą może być bolesne.

Jeżeli chodzi natomiast o książki o artystach, to nudzą mnie czołobitne laurki, wolę literaturę, która chce trochę poskrobać i dokopać się do kilku warstw i niejednoznaczności danego człowieka. I tutaj dochodzę do punktu, dla którego w ogóle powstał ten wpis, czyli niedawno wydanej w Polsce książki Jamesa McBride'a "Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul". Ten nieco przydługi tytuł oddaje jednak idealnie jej zawartość.

Autorem tej dosyć nietypowej biografii jest wspomniany wcześniej James McBride, amerykański saksofonista jazzowy, wykładowca, dziennikarz i pisarz. Dlaczego nietypowej? Bo autor pisząc o legendzie soulu i funku, Jamesie Brownie zatacza jednak szersze kręgi społeczne i nie szczędzi gorzkich słów tym dawnym i tym współczesnym Stanom Zjednoczonym. A szczególnie amerykańskiemu Południu (James Brown urodził w Barnwell w Południowej Karolinie). 

 Tak je barwnie opisuje: "Nic w Stanach Zjednoczonych nie może się równać z Południem. Nie ma w tym kraju miejsca, które trudniej byłoby w pełni zrozumieć czy ogarnąć. Żadna książka nie jest w stanie przybliżyć czytelnikom naszego bohatera, Brown bowiem pochodzi z ziem, których nie umie objaśnić żadna literatura, ukształtowanych przez historię niewolnictwa, ucisku i najrozmaitszych nieporozumień, dlatego ich autodefinicja opiera się prostym wytłumaczeniom i nie przyjmuje żadnych znaczeń, jakimi można próbować je opatrzeć. Południe to po prostu zagadka, jest niczym staroświecka, wierna żona, gospodyni domowa, która przez trzydzieści lat patrzyła, jak mąż spędza niedzielne popołudnia rozwalony na kanapie, oglądając mecz, i która w końcu wypala: "Nigdy nie lubiłam twojego taty", wyciąga nóż i raz na zawsze kończy sezon futbolowy małżonka. Już samo usiłowanie zbliżenia się do motywów rozumowania stojącego za takim zachowaniem przypomina próbę dotknięcia słońca nieosłoniętą dłonią: to zawracanie głowy. Nie da się zrozumieć Browna jeśli się nie zrozumie, że kraina, która go wydała, to kraina masek. Zamieszkujący ją ludzie, zarówno biali, jak i czarni, noszą maski, a ponadto maski na tych maskach oraz maski, które wkładają pod te maski".

Ten dłuższy cytat moim zdaniem świetnie oddaje brawurowy i pomysłowy, niczym dobra jazzowa improwizacja, styl autora. I chyba zachęca do sięgnięcia po książkę również tych, dla których James Brown nie był kimś bardzo ważnym. Choć oczywiście on tu jest głównym bohaterem. Facet, który przeżył tyle wzlotów i upadków, że można by było nimi obdzielić kilka biografii. Od trudnego dzieciństwa, młodzieńczego pobytu w więzieniu, wielką sławę w latach 60/70 po upadek i kolejny pobyt w więzieniu w latach 80. Jaki był? Portret który wyłania się z tej książki, jest niejednoznaczny. James McBride nie oszczędza artysty, jednocześnie jednak próbuje go zrozumieć. Daje się odczuć na kartach książki jak bardzo go ceni i szanuje. 

Autor dociera do bliskich współpracowników Browna, a oni wspominając go, jednocześnie (też duży plus tej książki) opowiadają swoją historię. W książce wypowiadają się m.in pierwsza żona Jamesa Browna, Velma Warren oraz Nafloyd Scott, jeden muzyków The Famous Flames, grupy w której "soulowy brat numer jeden" zaczynał karierę. Jest też fragment poświęcony nieżyjącemu już przyjacielowi Browna (a tych on miał naprawdę niewielu) Leonie Austinie. Nie chcę wymieniać wszystkich bohaterów i wszystkich wątków (a jest ich dość dużo, wśród nich też dosyć ponury wątek walki o kasę i spuściznę po artyście, która ciągnie się od jego śmierci w 2006 roku), po prostu usilnie namawiam do lektury.

Na koniec jeszcze jeden smakowity cytat z książki, pokazujący, że pisząc o muzyce i muzykach, autor podejmuje trudne kwestie rasowe nie oszczędzając przy tym ani białych ani czarnych: "Większość z nas nie rozumie, jaki to ból słyszeć, że wielkiego bluesmana Roberta Johnsona nazywa się "legendą", jeżeli się wie, że ten nieszczęśnik nie był w latach dwudziestych niczym więcej niż Afrika Bambaataa albo Kool Herc, pionierzy rapu z południowego Bronxu, którzy praktycznie popadli w zapomnienie, gdy przemysł nagraniowy sięgnął po ich utwory - pierwotnie pisane po to aby dać poczucie własnej wartości ubogim dzieciom i kobietom z rodzin robotniczych z lokalnych społeczności murzyńskich - i zmienił je w piosenki zachęcające młodych, by bili swoich bliźnich, okradali kobiety, chlali ile wlezie i strzelali sobie w łeb z zazdrości o adidasy".

Raz jeszcze polecam mocno książkę, a ja oddalam się, żeby posłuchać swoich ulubionych płyt Jamesa Browna, funkowo-soulowych petard z 1973 i 74 roku, "The Payback" i "Hell".


"Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul"
James McBride

Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Wydawnictwo: Czarne