czwartek, 11 czerwca 2020

"Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge'u z pierwszej ręki" Mark Yarm



Książka twoim przyjacielem? Trochę banalne i wyświechtane hasło, szczególnie w tych czasach, kiedy innych, teoretycznie atrakcyjniejszych (obecnie najlepszym kompanem człowieka podobno są seriale) przyjaciół, z którymi można tracić czas jest mnóstwo. Jednak zdarza się, że trafiasz na taką konkretną książkę, która zasługuje na to miano. Którą połykasz i od której nie możesz się oderwać. Z jednej strony pragniesz ją jak najszybciej przeczytać, ale z drugiej strony nie chcesz, żeby się skończyła, bo trudno ci się z nią rozstać. Po prostu jak najdłużej chcesz przebywać w jej towarzystwie. I jak to z przyjacielem, może cię wkurzać, możesz się z nim nie zgadzać, ale tak naprawdę wiesz, że to ktoś z twojej bajki, nadający na podobnych falach.

Ja właśnie tak mam z "Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge'u z pierwszej ręki" Marka Yarma. W wieku 14,15,16 lat niezwykle silnie odczuwasz (przynajmniej ja tak miałem) potrzebę buntu, własnej odrębności, przy jednoczesnej chęci poczucia przynależności do czegoś fajnego i kolorowego. Taka sprzeczność, ale przecież kim jest młodziak w tym wieku jak nie jedną wielką, pryszczatą sprzecznością? Kiedy ja dorastałem, taką spójność w niespójności dawała muzyka z całą swoją kontrkulturową otoczką. Warunki były dwa, wiarygodność i znalezienie się w odpowiednim czasie. Ominęło mnie całe to hipisowskie "make love not war" na punkowe "no future" też załapałem się trochę za późno, choć tu już było trochę bliżej. Jednak słuchając muzyki z obydwu galaktyk (bo w końcu to muzyka jest najważniejsza) z żadną do końca się nie identyfikowałem. Tym bardziej, że często coś, co miało być nonkonformistyczne zaczynało przybierać karykaturalną formę, która przeradzała się w to, że wszyscy wyglądali tak samo albo gadali to samo. I te debilne, z dzisiejszego punktu widzenia, podziały. Albo jesteś punkiem,  albo metalowcem. Albo słuchasz Dead Kennedys albo Slayera, albo Depeche Mode, bla bla bla...Ja słuchałem tego wszystkiego i chciałem tego wszystkiego więcej.

Grunge był wspaniałą odpowiedzią na moje potrzeby. On pięknie łączył te wszystkie punkowo-hardcorowe klimaty z metalem. Ale też odwoływał się do klasyki rocka czy bluesa. I miał w sobie pewną nutę romantyczności. Tak, z jednej strony prymitywizm, z drugiej romantyczność, wtedy tego właśnie było mi potrzeba. Połączonego ze sobą brudu i poezji.

Konieczne było to przydługie wyjaśnienie, inaczej nie oddałbym tego co czułem, kiedy ostatnio dorwałem wydaną wreszcie w Polsce książkę Marka Yarma "Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge'u z pierwszej ręki". Już sam jej tytuł trochę wyjaśnia sprawę. "Z pierwszej ręki" w tym przypadku oznacza wypowiedzi ludzi, którzy w tym wszystkim brali udział. Muzyków, właścicieli wytwórni płytowych, promotorów, organizatorów, dziennikarzy muzycznych itd. Ludzi, którzy mieli szczęście lub (jak się dla niektórych później okazało) nieszczęście brać w tym udział. To właśnie oddanie im bezpośrednio głosu czyni tę książkę tak wysoce wiarygodną.

Seattle, nie aż taka mała, ale jednak prowincjonalna dziura z ohydną (przez większość roku) pogodą. Niekoniecznie jedno z tych miejsc, które chciałoby się odwiedzić w USA. Taką reputacją cieszyło się Seattle w latach 80. Bez praktycznie żadnej większej sceny muzycznej. Jak to się stało, że na parę lat zostało muzyczną stolicą świata, z tak ważnymi i wpływowymi zespołami jak Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden, Alice in Chains i kilkoma innymi?

Zresztą, kapele które (w przeciwieństwie do wyżej wymienionych) nigdy nie miały szansy szerzej zaistnieć są potraktowane równie rzetelnie i poważnie, jak te sprzedające miliony płyt. To kolejna z (wielu) zalet tej publikacji. Słyszeliście o takim zespole jak U-men? I dlaczego są uznawani trochę za ojców tej całej muzycznej sceny, choć nawet nie liznęli większej popularności? Dzięki tej książce cofniecie się do czasów, kiedy to wszystko się rodziło a nikomu się nie śniło o jakiejś dużej sławie. Ludzie grali, bo to kochali, trochę inaczej niż w Los Angeles, do którego przyjeżdżało się w latach 80, żeby zostać natapirowaną, karykaturalną gwiazdą rocka i korzystać z uroków życia.

"Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge'u z pierwszej ręki" zawiera mnóstwo fascynujących opowieści przesiąkniętych silnymi emocjami. Emocjami, które towarzyszą wypowiedziom ludzi związanych z sceną grunge. Posiadającymi inne spojrzenie na te same wydarzenia, konflikty, spory. Różną ocenę tego fenomenu. Jakże to środowisko było barwne i różnorodne. To nie są spisane wspomnienia na zasadzie "jak było cudownie" tylko żywa historia. Autorowi udało się dotrzeć właściwie do wszystkich ważniejszych uczestników tamtych zdarzeń. Wypowiadają się szefowie i pracownicy najważniejszej niezależnej wytwórni płytowej, czyli Sub Pop. Członkowie takich grup jak Skin Yard, Green River, których muzycy później tworzyli takie zespoły jak Pearl Jam czy Mudhoney. Jest oczywiście The Melvins, którzy byli bardzo ważni dla Kurta Cobaina. Są mocno kontrowersyjne wypowiedzi Courtney Love...ech, mógłbym tak długo jeszcze, ta skala jest naprawdę monumentalna. 

Aż się prosi, żeby przytoczyć parę fascynujących historii z tej książki, ale wtedy zamiast wpisu musiałbym walnąć obfite opracowanie. Mogę tylko bardzo mocno zachęcić do jej przeczytania.
Również osoby, które nie interesują się tą sceną, muzyką. Bo to jest też książka o ludzkich charakterach i...tak, również o narkotykach, nałogach (które zabrały paru wspaniałych artystów), seksie, przemocy, po prostu (tak ja wcześniej wspomniałem) o wysoce intensywnych emocjach. Można wręcz poczuć klimat tamtych czasów. 

Po prostu przeczytajcie tę miejscami zabawną (jednak uprzedzam, że to raczej czarny humor) miejscami ponurą, ale niezwykle wciągającą historię. Ja zarzucam na siebie flanelę i idę słuchać płyt.


"Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge'u z pierwszej ręki"
Mark Yarm

Tłumaczenie: Joanna Bogusławska
Wydawnictwo: Karga


wtorek, 14 stycznia 2020

Którą nogą wstałem, czyli ulubione płyty 2019 roku.



                    Zawsze kiedy na koniec roku przystępuję do podsumowania i wyboru ulubionych płyt bardzo się męczę, pocę i wargi przygryzam. Nie inaczej było teraz, stąd małe ociąganie, ale mimo wszystko postanowiłem dokonać ostrej selekcji i stworzyć swoją ulubioną dziesiątkę. Niech mi pominięci artyści wybaczą. Być może gdybym wstał inną nogą o innej godzinie ta dziesiątka wyglądałaby zupełnie inaczej. Tymczasem, krótko, energicznie i bez zbytniego nudzenia (taką mam nadzieję). Kolejność dowolna.

                                   

Hugo Race Fatalists "Taken by the dream"

                            


                   Doceniam nową płytę Nicka Cave'a, naprawdę. Wiem, że to pewnie odpowiedni czas, żeby właśnie tak brzmiał jego nowy album. Ale chemii między nami nie ma. Może jestem niewrażliwym troglodytą z zamkniętym umysłem, ale to ambientowe plumkanie jakoś nie robi na mnie większego wrażenia. Dystans potęguje głos większości krytyków każących mi się zachwycać "Ghosteen" na zasadzie "Słowacki wielkim poetą był". Ja tam tęsknię za jego dawnymi dźwiękami. I tu z pomocą przychodzi mi Hugo Race, zresztą były współpracownik Nicka. Gość, który wydaje swoje świetne płyty po cichu, bez rozgłosu i reklamy. "Taken by the dream" to zbiór wspaniałych, pełnych żaru, klimatycznych utworów nad którymi pewnie pochylą się tylko nieliczni. A warto do jego niszy zajrzeć. Z jednej strony blues, z drugiej elektronika, ale nic tutaj ze sobą się nie gryzie.


    _______________

Black Midi "Schlagenheim"



           Dowód na to, że generalnie ze znanych materiałów można stawiać oryginalne, muzyczne budowle. "Schlagenheim" to debiut tej obiecującej, brytyjskiej kapeli. Pomieszanie rockowo-funkowego inteligentnego podejścia w stylu Talking Heads (jeden z utworów na płycie nosi właśnie taką nazwę) z wściekłością i zadziornością The Jesus Lizard. Dla mnie jako wielkiego fana tych dwóch kapel nie może być lepszego połączenia, stąd panowie z Black Midi mają swoje należne miejsce w tym podsumowaniu.

                                                                                

    ____________


Nilufer Yanya "Miss Universe" 





          Kolejny bardzo udany debiut płytowy (nie licząc wcześniejszych epek). Gdzie eklektyzm jest siłą. Czego tu nie ma? Niezależny rock z wpływami P.J. Harvey, soul, pop, trip-hop, a wszystko to bardzo przebojowe (w dobrym tego słowa znaczeniu). Słychać, że pani słucha bardzo różnej muzyki i potrafi ze znanych składników stworzyć coś nieszablonowego. 



                          _____________



Durand Jones & The Indications "American Love Call"




         Świetny, oldschoolowy soul odwołujący się do najlepszych tradycji wytwórni Motown. Albo takich wykonawców jak Curtis Mayfield, Marvin Gaye czy Gil Scott - Heron. Nie będę ukrywał, że mają u mnie dodatkowego plusa za energetyczny koncert na Off Festivalu, gdzie pokazali pazur i energię w stylu Jamesa Browna.



                   ____________


Bon Iver "I, I"


        

       Pan Justin Vernon jest autorem jednej z najważniejszych i najpiękniejszych (dla mnie) płyt drugiej dekady XXI wieku. Mowa o wydanym w 2011 roku albumie "Bon Iver, Bon Iver". Kolejny, "22, A Milion" był, moim zdaniem, nie do końca udanym eksperymentem. Natomiast ta płyta jest próbą pogodzenia tych dwóch różnych estetyk i ja to kupuję. Zbiera diametralnie różne recenzje (New Musical Express dał mu maksymalną notę, czyli pięć gwiazdek, natomiast The Guardian raptem dwie) ja jednak od paru miesięcy słucham jej bardzo często.



                              __________



Gary Clark Jr. "This Land"




        Tęsknicie za Princem? Bo ja bardzo. Nikt i nic nie wypełni już pustki po nim, natomiast ja się bardzo cieszę, że jest ktoś taki jak Gary Clark Jr. Gość niby wywodzi się ze szkoły bluesowej, natomiast odważnie zapuszcza się też w inne rejony. Szczególnie to słychać na ostatniej płycie. Pobrzmiewają na niej echa właśnie Prince'a (utwór "Pearl Cadillac" to prawdziwa perła) a całości z nieba patronuje Jimi Hendrix. Ten album miałby jeszcze mocniejsze podstawy gdyby był trochę krótszy, ale to tylko takie lekkie czepianie, bo jest naprawdę dobrze.



                         _____________



The Comet Is Coming "Trust in the Lifeforce of the Deep Mystery"



        
         Kolejni artyści, których miałem przyjemność widzieć na żywo w 2019 roku. Tutaj wchodzimy w tematy jazzowe, ale kompletnie nieoczywiste, pod doprawione elektroniką, funkiem, psychodelią, space rockiem nawet! Lider grupy Shabaka Hutchings jest już obwołany zbawicielem i guru nie tylko londyńskiej, brytyjskiej, ale też globalnej sceny jazzowej. Takie płyty pokazują, że coś jest na rzeczy.



                         ______________


The Raconteurs "Help Us Stranger"


          
       Rok 2019 byłby rokiem straconym, gdyby nie ukazała się jakaś płyta w której maczał palce pan Jack White. Tym razem nie kombinował (tak jak na swoim ostatnim, solowym albumie), tylko razem z kolegami stanął na straży rockowej tradycji. The Raconteurs wróciło z nową płytą po ponad jedenastu latach i to wróciło w bardzo dobrym stylu. Bierzemy dwie gitary, bas, perkusję i jedziemy, to w ich przypadku nadal się sprawdza!



                       ______________



Michael Kiwanuka "Kiwanuka"


            
             Już tylko za jeden kawałek z tej płyty artysta ma u mnie maksymalne noty, chodzi oczywiście o "My Hero", mój utwór 2019 roku. Jednak cały materiał jest równie porywający, myślałem, że po drugim albumie "Love & Hate" trudno będzie mu wznieść się wyżej, a on tego dokonał. Z każdym kolejnym albumem ustawia sobie poprzeczkę jeszcze wyżej, aż strach pomyśleć co będzie dalej.



                    _________________

The Desert Sessions "Vol.11 & 12"


       Na koniec wisienka (lub, jak mawiają w innych kręgach, truskawka) na torcie. Na nową płytę Queens of the Stone Age pewnie jeszcze jest za wcześnie, natomiast Josh Homme postanowił po latach reaktywować inny projekt. Skrzyknął nie byle jakich gości i o to mamy kolejne części "pustynnych sesji". A wśród tych gości m.in. Billy Gibbons (ZZ Top), Les Claypool (Primus), Mike Kerr (Royal Blood), Jake Shears (Scissor Sister), Stella Mozgawa (Warpaint). Różnorodny zestaw muzyków, którzy nagrali różnorodny album. Niezbyt długi i cudownie wyluzowany.