piątek, 18 listopada 2016

Ørganek "Czarna Madonna". Szemrana transakcja z happy endem.


„Duszę sprzedałem jakem Organek/ teraz w sercu mam ranę/ a na wieki pozostał tylko blichtr/ Czyli nic”

Tak śpiewa Tomasz Organek w najlepszym, moim zdaniem, utworze na płycie "Ki Czort” (z gościnnym udziałem Nergala). To numer to piękne nawiązanie do starej bluesowej tradycji i narracji w stylu legendarnego Roberta Johnsona. Facet spotyka na rozstaju dróg diabła i dokonuje szalonej transakcji. Po co jednak być takim pesymistą? Jeżeli efektem sprzedania swojej duszy ma być udana płyta, to się na ten moment opłaciło. Ale mówiąc serio, byłem już entuzjastą albumu "Głupi", teraz twierdzę, że "Czarna Madonna" jest jeszcze lepsza. Przy czym nie ma tutaj żadnej rewolucji, jest za to udoskonalenie brudno-rockowej formuły z bluesowo-psychodelicznymi naleciałościami. Choć początek trochę zaskakuje. Instrumentalna "Introdukcja" ładnie się początkowo rozpędza, żeby w środkowej części zwolnić i przejść w lekko elektroniczny klimat rodem z twórczości duetu Air. Ładna odmiana, pomyślałem. Jednak już przy "Rilke" wracamy na znajomą nam z poprzedniej płyty ścieżkę. Singiel "Mississippi w ogniu" miał u mnie fory od samego początku. Tak to jest, kiedy utwór nosi nazwę klasycznego już filmu w reżyserii Alana Parkera gdzie główne role grają jedni z moich ulubionych aktorów Gene Hackman i Willem Dafoe. Dobrze się kojarzy i dobrze się słucha. Sekcję anglojęzyczną reprezentują na "Czarnej Madonnie" dwa utwory, "Get It Right” i "Son of a Gun”. Jeden i drugi podąża drogą surowego, ale eleganckiego brzmienia w stylu Black Keys/White Stripes/Jon Spencer Blues Explosion (niepotrzebne skreślić).

Czemu ja tak ciągle z tymi porównaniami? Ano dlatego, że sam artysta mnie sprowokował w jednym z ostatnich swoich wywiadów gdzie twierdzi: "Mamy XXI wiek. Teraz inaczej tworzy się sztukę. Dziś polega to głównie na robieniu klisz, przeklejaniu jednych rzeczy w drugie. Ktoś mówi, że słyszy u mnie Zeppelinów, czy Doorsów. No tak, masz słyszeć. Może to szumnie zabrzmi, ale tak się dziś robi sztukę na świecie. A nakradłem, ile się da. Na tym to polega. To jest wzięcie jakiegoś gotowca, by wywołać pewne emocje do opowiedzenia swojej historii. Muzyka to tylko platforma." (całość można przeczytać tutaj )

Szczere i uczciwe postawienie sprawy, trzeba docenić. Przypomniałem sobie słowa Jima Jarmuscha: "Nic nie jest oryginalne. Kradnij ze wszystkiego, co wpływa na twoją inspirację lub napędza twoją wyobraźnię. Wchłaniaj stare filmy, nowe filmy, muzykę, książki, obrazy, fotografie, wiersze, sny, przypadkowe rozmowy, architekturę, mosty, znaki drogowe, drzewa, chmury, zbiorniki wodne, światło i cienie. Wybieraj tylko te rzeczy, z których masz kraść, które przemawiają bezpośrednio do twojej duszy. Jeśli tak zrobisz, twoje prace – i kradzieże – będą autentyczne. Autentyczność jest bezcenna; oryginalność nie istnieje. I nie zawracaj sobie głowy ukrywaniem swojego złodziejstwa – obnoś się z nim, jeśli masz na to ochotę." 

Tomasz Organek uważa, że dla niego muzyka jest platformą, nośnikiem, formą wyjścia z przekazem a najważniejsza jest chęć operowania słowem i szansa mówienia do ludzi. Czyli jak jest z tym przekazem na nowej płycie? Poprzednia po części traktowała o złych kobietach, na tej w tym przypadku występuje delikatny optymizm. Kluczowym utworem jest tytułowa "Czarna Madonna", jak sam artysta podkreśla, najpiękniejsza i najważniejsza piosenka jaką kiedykolwiek napisał. On tam nie śpiewa do Matki Boskiej, adresatem tego utworu jest kobieta i ona jest jego zbawicielką. Mocny utwór i mocny tekst. Świetny, mówiący o miłości w sposób ostry jak brzytwa jest też "Rilke" inspirowany wierszem "Zgaś moje oczy". Ja, ponieważ jestem z tego samego pokolenia co artysta, uśmiecham się przy "HKDK" gdzie słyszę "Hardcore i disco/widziałem już wszystko".

Tak sobie myślę odnośnie ciągle rosnącej popularności Organka, że może rzeczywiście doszło do diabelskiej transakcji i przed artystą już teraz tylko blichtr, wywiady, autografy i wizyty w zakładach pracy. Ale nawet jeżeli to prawda, to i tak rogaty został przechytrzony, bo to tylko niezbyt ważny dodatek. Najważniejsza jest treść, ta płyta zaspokaja moje zapotrzebowanie na rockowy konkret osadzony w szlachetnej tradycji. Jeżeli dodamy do tego szorstkie, ale i romantyczne spojrzenie na miłość, to ja to lubię, słucham, i w swojej pierwszej dziesiątce polskich ulubionych płyt 2016 roku umieszczę.