wtorek, 17 stycznia 2017

Las, 4 Rano




Nie chcę kategoryzować cierpienia, jednak będąc rodzicem mogę się domyślać jak wielką i potężną tragedią jest śmierć własnego dziecka. Coś takiego przeżył Jan Jakub Kolski. Jego nowy film "Las, 4 rano" to osobista próba rozliczenia się z tą traumą. Dedykowany jest Zuzi, tragicznie zmarłej córce reżysera. Scenariusz powstał we współpracy Jana Jakuba Kolskiego z dawno niewidzianym na filmowym ekranie, Krzysztofem Majchrzakiem.

Tak, drogi tych dwóch osobowości naszego kina znowu się przecięły. Wcześniejsze ich spotkania nigdy artystycznie nie zawiodły. Dla mnie ten reżysersko-aktorski duet był gwarancją bardzo dobrej filmowej roboty ("Historia kina w Popielawach", "Pornografia"), czy wręcz powodem ciarek na plecach, jak w przypadku "Cudownego miejsca". Tam Krzysztof Majchrzak w roli trochę nietypowego księdza rozsadzał ekran.

Zresztą, Krzysztof Majchrzak zawsze był trochę "nietypowy" Nietypowy na tle reszty naszego środowiska aktorskiego. Facet, który ma mój szacunek za to, że nigdy nie obrazi mnie jako widza. Obecnością w jakimś debilnym serialu, czy tzw. "polskiej komedii romantycznej", albo jakimś tutejszym wyrobie sensacyjnopodobnym.

Ostatnio w internecie na pewnym znanym portalu (tak pomiędzy artykułem "Jak zrobić bezę bez jajek" a informacją o pewnej celebrytce co to "swoją przemianą rzuciła na kolana całą Polskę") przeczytałem wywiad z Krzysztofem Majchrzakiem. Mówi dużo o swojej roli w filmie "Las, 4 Rano", ale nie tylko. Już tytuł jest intrygujący, "Skrzętnie w sobie pielęgnuję czysty, uliczny, wk*rw.". Gdy dziennikarka stwierdza, że dużo w nim złośliwości jak na osobę, która twierdzi, że kocha człowieka, odpowiada:
"Bardzo dużo. Co więcej, skrzętnie ją w sobie pielęgnuję. Nienawidzę frajerów i lansiarstwa. Jestem śmiertelnym wrogiem tego typu działań. Pani to nazwała stanowczo zbyt delikatnie - to nie jest żadna złośliwość, to jest czysty wk*rw. Czysty, uliczny wk*rw!" 
Wcześniej jednak padają też inne, ważne  słowa:
"Kocham wspólnotę, braterstwo. Nawet w najcięższych próbach życia chcę się komunikować. I nie z ludźmi, bo ludzi nie cierpię. Ale z człowiekiem. Kocham człowieka w jego pięknej, niepowtarzalnej, jednostkowej strukturze. Jego dobro. Jego nieszczęście i jego euforię"
Warto przeczytać, całość dostępna tutaj.

Może jest w nim dużo złośliwości dla skomercjalizowanego, zaludnionego przez zombie-celebrytów świata, ale jeszcze więcej talentu. Bo Krzysztof Majchrzak stworzył w filmie "Las, 4 rano" swoją kolejną wybitną rolę.

Film przedstawia, jak to określił sam aktor, człowieka, a właściwie korporacyjną gnidę, którą dotknęło wielkie nieszczęście. Nieszczęście wyrzucające jakby na drugą stronę ludzkiej egzystencji, drastycznie innej od jego dotychczasowej. Co właściwie robi w lesie? Według Jana Jakuba Kolskiego idzie tam po ratunek, po dotknięcie czegoś prawdziwego, doświadczenie na nowo świata. Reżyser sam przyznaje, że po śmierci córki żył na czworakach, Był złamanym bólem pełzającym leśnym stworzeniem ledwo przypominającym człowieka. Znamienne jest wykorzystanie w filmie cytatów z Księgi Hioba, oto jeden z nich: "Choćbym się w śniegu wykąpał, a ługiem umył swe ręce;umieścisz mnie tam, na dole".

Mimo, że ten film ma oczywiście bardzo osobisty wydźwięk, wrażliwość Kolskiego i Majchrzaka potrafiła wynieść "Las, 4 rano" na wyższy, metaforyczny poziom. I będę się upierał, że panowie nadal potrafią stworzyć coś zupełnie odrębnego na tle całego polskiego kina.
Szanuję to i doceniam.

wtorek, 10 stycznia 2017

Ze śmiercią mu (nie) do twarzy, czyli muzyczno-osobiste zamknięcie 2016 roku.




Długo zastanawiałem się czy robić muzyczne podsumowanie 2016 roku. Z jednej strony spora ilość bardzo dobrych płyt, z drugiej prawdziwe igrzyska śmierci. Chyba jeszcze żaden wcześniejszy nie był tak śmiercionośnym rocznikiem, jeżeli chodzi o muzycznych idoli. Właściwie można powiedzieć, że 2016 zaczął się od odejścia (David Bowie) i skończył się na odejściu (George Michael). Do tego Prince, Leonard Cohen czy Lemmy z Motorhead (choć on dokładnie zmarł 28 grudnia 2015). To już właściwie nie tylko muzycy, to postacie ikoniczne chyba dla paru pokoleń. Dla mnie na pewno.

Z każdym z nich oprócz muzyki wiąże mnie jakaś osobista historia. Posiadanie kasety Wham uczyniło mnie na pewnej szkolnej dyskotece w podstawówce zauważalnym w oczach starszych kolegów i koleżanek. Nagle od smyka z trzeciej klasy nawet ósmoklasiści chcieli ją pożyczyć. George Michael i Andrew Ridgeley uczynili mnie tamtego wieczoru ważnym i ja im tego nie zapomnę.

Kiedy około trzech lat później mama sprezentowała mi gramofon zaczęło się zbieranie płyt. Za chwilę pod strzechy trafiły kompakty, jednak wtedy najważniejsze były winyle. Kupione "Purple Rain" Prince'a od razu zaczęło należeć do mojej żelaznej kolekcji. Trochę inaczej było z albumem "I'm  Your Man" Leonarda Cohena, nie chwyciła wtedy, odegrała rolę prezentu i przydała się komuś z mojej rodziny. Po latach bardzo ją doceniłem, chętnie wziąłbym z powrotem, ale przecież nie wypada. Za to Cohena wypada słuchać zawsze.

Lemmy Kilmister, to był gość. Pamiętam te wszystkie nastolatkowe podziały wśród miłośników ciężkiej muzy na początku lat 90. Zwolennicy metalu (tego cięższego i lżejszego), punkowcy, hardcorowcy, każdy zajmował się wtedy raczej swoim ogródkiem. Warto sobie przypomnieć jaka akcja miała miejsce jeszcze w 1998 roku, kiedy do Spodka zawitał Slayer, a przed nimi grał System Of A Down. Fani Slayera dosłownie zmietli swoimi gwizdami System, a wokalista Serj Tankian oberwał bułką. Po prostu panowie ze swoim makijażem, ruchem scenicznym za bardzo zaburzyli percepcję przeciętnego metalowca. Trochę ironizuję, teraz takie muzyczne zasklepienie i zaślepienie raczej śmieszy, w latach 90 niestety się zdarzało. Co jednak ma z tym wspólnego Lemmy? Ano to, że facet ze swoim Motorhead godził zwaśnione strony, szanowali go wszyscy bez względu na ilość oleju w głowie i tak pozostało do końca.

Do spotkania z Davidem Bowie miało dojść w lipcu 1997. Wtedy był planowany jego koncert w Gdańsku na stadionie Lechii. Niestety bilety sprzedawały się fatalnie (poszedł chyba niecały 1000) i wydarzenie odwołano. Do tej pory trochę mi zgrzyta, kiedy widzę jak okazuje się po śmierci Bowiego, że prawie każdy w Polsce był jego fanem. Ale co tam, zawsze lepiej docenić późno niż wcale.

Natomiast koncert Prince'a było mi już dane zobaczyć. Dziesiąte urodziny Opener Festival w 2011 głównie ze względu na jego ponad dwugodzinne show zapamiętam do końca życia.

Z tego co do tej pory napisałem wygląda to bardziej jako podsumowanie na Wszystkich Świętych, ale cóż, taki rok. Musiałem tych artystów jakoś po swojemu pożegnać, choć to chyba złe słowo, bo o jakim tu pożegnaniu mówić, skoro za chwilę zarzucę sobie "Low" Davida Bowie, czyli coś nieśmiertelnego.

Na koniec żeby jednak tradycji stało się zadość moja ulubiona płytowa dziesiątka (zagraniczna i polska) 2016, kolejność dowolna.

Tam
IGGY POP - Post Pop Depression
SAVAGES - Adore Life
MICHAEL KIWANUKA - Love & Hate
GOJIRA - Magma
SHABAKA AND THE ANCESTORS - Wisdom of Elders
VAN MORRISON - Keep Me Singing
DINOSAUR JR - Give a Glimpse of What Yer Not
JESU/SUN KIL MOON - Jesu/Sun Kil Moon
DE LA SOUL - and the Anonymous Nobody...
LEONARD COHEN - You Want It Darker

Tu
HENRY DAVID'S GUN - Over the fence...and far away
FURIA - Księżyc milczy luty
KRISTEN - Las
BRODKA - Clashes
ORGANEK - Czarna Madonna 
JULIA MARCELL - Proxy
HEY - Błysk
SORRY BOYS - Roma
LOTTO - Elite Feline
PINK FREUD - Pink Freud plays Autechre