sobota, 1 października 2016

Ostatnia rodzina. Wiwisekcja perfekcyjna i (nie)wiarygodna.



Miało być o filmie, ale wyszło jak to zazwyczaj u mnie prywatnie i osobiście. Bo temat mi bliski i bohaterowie nieobojętni, rodzina Beksińskich. Zacznijmy jednak od filmu. Przez ostatnie dni dosłownie potykałem się o entuzjastyczne recenzje "Ostatniej rodziny". Na festiwalu w Gdyni zgarnął sporo nagród, prawie wszyscy krytycy od morza do Tatr chwalą na potęgę. Czyli wystarczyło tylko pójść, dopisać się do listy zachwytów i temat zamknięty. Rzeczywiście niby wszystko w tym filmie działa bez zarzutu. Historia opowiedziana w sposób  posępny jednak podlana lekko czarnym humorem wywołującym uśmiech, który później zamiera na twarzy. Realia PRL odtworzone przekonująco, świetna scenografia, widać bardzo mocną dbałość o szczegóły. WYBITNA rola Andrzeja Seweryna jako Zdzisława Beksińskiego. Zawsze twierdziłem, że gdyby ten wspaniały aktor (tak jak choćby Christoph Waltz) miał szansę wyjść poza Europę i grać w USA, dawno już byłby zdobywcą Oscara. Albo wspaniała Aleksandra Konieczna jako Zofia. Matka i żona, osoba niby pozostająca w cieniu, jednak w jakimś stopniu stabilizująca tę rodzinę.

W czym więc problem? W tym, że jednak pojawiło się parę odmiennych od ogólnego zadowolenia głosów, których nie sposób zlekceważyć. Najsilniej chyba zabrzmiał ten Wiesława Weissa, redaktora naczelnego "Teraz Rocka", autora niedawno wydanej książki "Tomek Beksiński. Portret prawdziwy". Odnosząc się do tej konkretnej postaci autor stwierdza: "...znałem Tomka dwadzieścia lat, ale nigdy nie widziałem takiego Tomka, jakiego pokazali scenarzysta Robert Bolesto, reżyser Jan P. Matuszyński i aktor Dawid Ogrodnik". Dalej mocno wzburzony stwierdza:"Tomek nie był świrem i półgłówkiem, a taką postać WYMYŚLILI panowie Bolesto, Matuszyński i Ogrodnik i nazwali ją Tomasz Beksiński. Bo co? Bo jeśli ktoś nie żyje, można wszystko? Można wskoczyć na jego grób i wykonać na nim taniec huculski z przytupem?". I kończy ostro:"Ostatnia rodzina to nieuczciwy, nikczemny film. I nawet jeśli zbierze wyłącznie entuzjastyczne recenzje oraz otrzyma nagrody na wszystkich festiwalach świata, nie wspominając o Oscarze, pozostanie nieuczciwym, nikczemnym filmem. Niestety." (całość można przeczytać  tutaj ).

Oho, pomyślałem sobie, znowu odwieczny dylemat "prawda czasu czy prawda ekranu". Czy film w jakimś stopniu zakłamujący rzeczywistość może być wybitny? A może to nie ma znaczenia, może w tym przypadku potraktować to jako fascynującą, ale luźną fantazję opartą o dzieje pewnej nieprzeciętnej rodziny? Tylko może wtedy trzeba przestać twierdzić, że to jest film o Beksińskich?

Wyszedłem z kina lekko zdezorientowany, bo przecież nie znałem Tomasza Beksińskiego osobiście. Ale kilkadziesiąt wysłuchanych audycji i przeczytanych artykułów zostało już w głowie na zawsze i zbudowało obraz człowieka. Zawsze wolałem go jako dziennikarza piszącego. To prawda, jako radiowiec był unikalny i jego audycje nie pozostawiały mnie obojętnym. Jednak nie miałem do nich jednoznacznego stosunku. Czasami potrafił mnie poważnie wzruszyć, czasami raziła zbytnia egzaltacja i pretensjonalność. Najsilniejsze radiowe związki z audycjami Tomasza Beksińskiego miałem pod koniec lat 80, kiedy jako dzieciak z podstawówki odkrywałem w sobie pasję muzyczną, a on był  jednym z wielu fantastycznych dziennikarzy związanych z programem trzecim. Tam wtedy była wyjątkowo silna ekipa. Wojciech Mann, Piotr Kaczkowski, Marek Niedźwiecki, Jan Chojnacki , ale do tego też bardzo ważni dla mnie Marek Wiernik od zgrzytających hardcorowo-punkowych dźwięków, Roman Rogowiecki od metalu, Jerzy Kordowicz od elektroniki czy Jan Ptaszyn Wróblewski od jazzu (i tak wszystkich nie wymieniłem) Być może trochę patetycznie to zabrzmi, trudno, za to prawdziwie: ich audycje były dla mnie jak wykłady, a oni jak profesorowie. Tomasz Beksiński edukował mnie wtedy w zakresie zespołów skupionych wokół wytwórni 4AD, rocka progresywnego czy popularnego wtedy nurtu new romantic.

To co czasami mnie raziło w jego audycjach radiowych, przestawało w artykułach. Wracam do sierpniowego numeru Magazynu Muzycznego z 1989 roku, gdzie na jednej stronie wymienia swoje dziesięć ulubionych płyt lat 80, a na drugiej pisze osobiście i z humorem o swoim ojcu: Oto fragmenty: "Znamy się na świetnie na kumpelskich zasadach, a jego malarstwo to jego prywatna sprawa, w którą nie wnikam. On rzadko słucha moich audycji, a ja nigdy nie wiem, co ostatnio malował. (...) Stary był dla mnie zawsze przede wszystkim facetem, z którym można było pójść do kina, posłuchać muzyki, pożartować lub podyskutować na różne tematy. Był też zawsze normalny - tolerował długie włosy, gdy nauczyciele w szkole dostawali na ich widok czkawki, uwielbiał ostry rock i filmy z rozbijaniem samochodów. Taki jest - na szczęście - nadal." Warto sięgnąć do całości tego artykułu, choćby dlatego, żeby poczytać o ich relacjach z tzw. bezpośredniego źródła nieprzetworzonego artystycznie. Jego pisanie obfitowało w kategoryczne stwierdzenia, jednak było interesujące i wciągające. Dlatego kiedy później miał swój stały felieton w "Tylko Rocku" pt. "Opowieści z krypty" to właśnie od nich zaczynałem lekturę pisma. Zawsze było mi też bliskie jego uwielbienie dla Monty Pythona, których znakomicie i z wyczuciem tłumaczył na język polski.

Mógłbym jeszcze tak długo, ale przecież miało być o filmie. No właśnie, czy Dawid Ogrodnik stworzył na ekranie wiarygodnie postać Tomasza Beksińskiego? Czy jednak grubo ciosany,  jednowymiarowy portret (a może nawet karykaturę) tego wrażliwego i inteligentnego człowieka? Oczywiście rozumiem, że ta rola, to tylko część większej całości i koncepcji, jednak rzuca się cieniem na "Ostatnią rodzinę". Może dla tych, którym postać Tomasza Beksińskiego do tej pory niewiele mówiła będzie wszystko ok, ja mam mieszane uczucia.

Przyznaję, ten rodzinny mikroświat został pokazany perfekcyjnie, jednak mnie pozostawia pękniętym. Idę posłuchać Sisters of Mercy, Joy Division albo Talk Talk, może się posklejam.