poniedziałek, 25 grudnia 2017

Ulubione płyty 2017 roku, zagranica.



10. The XX - "I See You"


Choć minął już prawie rok ( "I See You" wyszła 13 stycznia) od premiery, ta płyta cały czas dziarsko  towarzyszyła mi przez cały okres 2017. Jak wierny druh była ze mną w różnych sytuacjach. Otwierający album "Dangerous" był świetny na okres karnawałowy, "I Dare You" na wiosenno-letni, "Say Something Loving" jesienny. A taka genialna "Replica" była dobra o każdej porze. Najlepiej to wypada, kiedy Oliver Sim i Romy Madley Croft zaczynają swój wokalny dialog, ciągle emanują i hipnotyzują przewrotną zmysłowością. Dobra, mają u mnie mały minusik za długość (a właściwie powinienem powiedzieć "krótkość") koncertu na Open'erze 2017. Nie jest to jednak w stanie przesłonić (wielkiego jak przewaga Barcelony w lidze hiszpańskiej) plusa za "I See You".



9.  The War on Drugs - "A Deeper Understanding"


Mam taką pewną swoją teorię. Nie jest spiskowa, za to sentymentalna. Otóż śmiem twierdzić, że jeżeli czyjeś dzieciństwo przypadło na lata 80, to ta epoka zostanie w człowieku na zawsze. Epoka popkulturowych kontrastów. Wartościowych i totalnie kiczowatych. Skarbnica z której w naszych czasach można czerpać pełnym garściami. I jeżeli na polu filmowym ostatnio robi to choćby serial "Stranger Things", to muzycznie elegancko wpisuje się ten klimat The War on Drugs. Nie da się uniknąć porównać do The Waterboys, Dire Straits, Boba Dylana, Bruce'a Springsteena i kilku innych ale...No właśnie, na końcu zawsze zostaje sama muzyka. A na "A Deeper Understanding" mnóstwo dobrej muzy, bez względu, kto jakim sentymentem jaką epokę darzy.



8. Ghostpoet - "Dark Days + Canapes"



Umarł król, niech żyje król! No dobra, nie przesadzajmy, Tricky ma się dobrze i nagrywa przyzwoite rzeczy, ale w tym roku bardziej zerkam jednak na tego artystę. Zresztą Ghostpoet już ma swoją renomę, jego debiut płytowy z 2011 roku był nominowany do prestiżowej nagrody Mercury Prize. Natomiast mnie pochłonął jego najnowszy album, idealne połączenie elektroniki z gitarowym podejściem i wyjątkowym wokalem. Odwołania do klimatów trip-hopowych też są najbardziej na miejscu, szczególnie jeżeli na płycie udziela się Daddy G z Massive Attack. Posłuchajcie tego killera poniżej. Jeżeli ktoś się nie zetknął to informuję, że cała płyta jest na podobnym poziomie. Gdzieś przeczytałem opinię w stylu: "the Nick Cave of hip hop?". Ładnie powiedziane, ale nie do końca prawdziwe. Gość zdecydowanie wyznacza swoją własną trasę.





7. Otis Taylor - "Fantasizing About Being Black"



Otis Taylor, dobrych bluesmanów było wielu, jednak ja się będę upierał, że to jest jeden z tych bardziej oryginalnych na tle tego szacownego, lecz konserwatywnego gatunku. I teraz nagrał więcej niż bardzo dobry album. Począwszy od gorzko-sarkastycznego tytułu płyty, który wyznacza całość kierunku. Kierunku, który już określa pierwszy utwór na płycie "Twelve String Mile". Historia człowieka, który wie, że jest niewidzialny. I niedługo będzie martwy. Wystarczy wsłuchać się w tekst:"I'm alive now/ be dead soon/A big black man, got dark, dark eyes /Big, big man, got dark, dark skin/Nobody sees me". Tylko dlatego, że ma taki, a nie inny kolor skóry. Ta płyta trafia do mnie bardziej niż parę razem wziętych filmów o niewolnictwie. To nie wszystko. Bo muzycznie jest też inaczej. Trochę Nowego Orleanu, jazzująca trąbka. Sam Otis Taylor określa swój styl nazwą "trance blues". Zgadzam się. Na tle podobnych bluesowych klimatów on jest inny. Zabija konkurencję.





6. The National - "Sleep Well Beast"



Mieli swoje 5/15/20 minut sławy przy albumie "High Violet". Nagle wszyscy docenili ich melancholię. Jednak łaska pańska na pstrym koniu jeździ, więc przy następnym "Trouble Will Find Me" zaczęło się marudzenie. Bo się formuła wyczerpuje i tak dalej. Dla mnie się nie wyczerpuje. Ani fantastyczny wokal Matta Berningera, ani wspaniałe teksty, które napisał razem z żoną. Ani ta melancholia, która, o dziwo, nie wciąga mnie w otchłań, tylko karze włączyć tę płytę jeszcze raz. I jeszcze raz.




5. Tony Allen - "The Source"


Przyznam się szczerze, że bliżej tego Pana poznałem przy okazji projektu i płyty The Good, The Bad, The Queen, gdzie swoje palce maczali Damon Albarn, Paul Simonon, Simon Tong. Lepiej późno niż później. Urodzony w Nigerii perkusista współpracujący przed laty z taką legendą jak Fela Kuti. Gość o którym sam Brian Eno mówi , że to "perhaps the greatest drummer who has ever lived". I ten gość w wieku 77 lat nagrywa świetną płytą dla legendarnej wytwórni Blue Note, gdzie afrobeat i afrofunk fantastycznie łączy się z jazzem.




4. Algiers - "The Underside of Power"






Zakumplowałem się z nimi już przy okazji debiutu. W tym roku wrócili jeszcze mocniejsi. Bo to połączenie nowo-falowej zimy w stylu Joy Division z soulowo-gospelowym żarem/wokalem robi piorunujące wrażenie. Chwalcie, udostępniajcie, bo są wyjątkowi, a mam wrażenie, niedoceniani.



 

3. Oxbow - "Thin Black Duke"



Jakby kiedyś powiedział któryś z komentatorów sportowych, tych od skoków, przeskoczyli Małysza! Totalne zaskoczenie. Zaraz kapeli stuknie 30-tka, coś tam sobie dłubią od lat na niezależnym boku, a tu takie coś. Genialna płyta, o której pewnie wielu się nie dowie. Niby mocne granie, noise, hardcore. Ale też jazz, muzyka klasyczna. Tęsknisz za The Jesus Lizard, Rollins Band? Już nie musisz. Mało tego, dodają jeszcze więcej. Przekroczyli skalę.





2. Queens of The Stone Age - "Villains"


Mam wrażenie, że z tą płytą wiążą się pewne nieporozumienia. Z jednej strony płyta zbiera  świetne opinie i jest w czołówce we wszystkich liczących się podsumowaniach. Z drugiej strony wśród znajomych, których opinię bardzo cenię, zbiera ona potężne cięgi. Ujmę to w ten sposób. QOTSA to nie AC/DC (z całym szacunkiem do AC/DC) i nie nagrywa identycznych płyt, więc drodzy moi, mówię tak: już nigdy nie będzie drugiego "R" i "Songs for the Deaf". Bo Josh może wszystko, nawet Marka Ronsona poprosić o pomoc. A jeżeli taka petarda jak otwierający płytę utwór "Feet Don't Fail Me" nie robi na was wrażenia, to ja się poddaję. Ok, z tym, że Josh może wszystko przesadziłem. Zachował się jak palant i mam nadzieję, że w nowym roku będzie bez pajacowania i gwiazdorzenia, za to świetnie koncertowo (widzimy się na Torwarze).




1. LCD Soundsystem - "American Dream"


Wszystkie spory pogodzi ten album. Wyprzedzający o parę długości resztę konkurencji. Pamiętam, kiedy James Murphy z ekipą zmajstrowali w 2010 album "This Is Happening". Nie było pewne, czy coś jeszcze stworzą. Stworzyli. Kiedy album zaczyna się świetnym, elektronicznym  "Oh Baby" wiesz, że będzie dobrze. Jednak kiedy słuchasz drugiego "Other Voices", to wiesz, że masz do czynienia z czymś na kształt "Remain in Light" Talking Heads. Wyjątkowa sprawa.


wtorek, 5 września 2017

Queens of the Stone Age - "Villains"




         Długo zastanawiałem się czy pisać u siebie na blogu o nowej płycie Queens of the Stone Age. Bo wiadomo, że nie jestem względem tej grupy obiektywny już od czasów, kiedy w 2000 roku znalazłem ich drugi album "Rated R" pod choinką. Panowie idealnie wpisali się w moje pojmowanie tego na czym ma polegać atrakcyjne, nieszablonowe, kreatywne, otwarte na wpływy różnych innych gatunków muzycznych (a przy tym oryginalne) rockowe granie. I kilkanaście ładnych lat później, moje myślenie o nich się nie zmieniło. Panowie nigdy nie obniżali lotów, co potwierdzały wszystkie następne albumy, od klasycznej już "Songs for the Deaf", przez moją ulubioną „Lullabies to Paralyze”, psychodeliczno-agresywną "Erę Vulgaris”, czy mroczną "...Like Clockwork".

W tym roku od pewnego momentu wszystkie znaki na niebie i ziemi zaczynały wskazywać, że będziemy mieli do czynienia z nową płytą. Dość ciekawy był wybór producenta, Marka Ronsona. Facet ocierający się o takie spektrum muzyczne, gdzie jest miejsce na funk, hip-hop, elektronikę, soul, pop, jednak niezbyt kojarzony z rejonami w których do tej pory poruszał się Queens of the Stone Age. Nie spanikowałem i nie pomyślałem, że nagle Josh Homme z kolegami zamienią się w Lady Gagę. Raczej założyłem, że ekipa chce trochę poszerzyć formułę. Trzymając się głównej ścieżki zrobić parę odświeżających skoków w bok.

Czy to się udało? Otwarcie albumu "Villains" jest wyborne. "Feet Don't Fail Me" to świetny rockowy numer z funkowym podkreśleniem, który podrywa od razu z fotela. Już wiem, że dla mnie to będzie jeden z takich wyjątkowych numerów Queens of the Stone Age, które znajdą się w moim prywatnym „the best of”. Do tego dość kosmiczne, trochę wyjęte z lat 70 syntezatory (przewijające się zresztą też w innych utworach). Drugi na płycie, "The Way You Used To Do" zdążyłem już poznać wcześniej, ponieważ został wydany jako singiel. Wszystko jest w nim na swoim miejscu. Ostro, z pazurem, ale przy tym jakby, hmm, dość tanecznie. Tylko, że to nie jest zarzut. Rzeczywiście już w tych pierwszych numerach czuje się producencką rękę Marka Ronsona, jednak jest to wzbogacenie dotychczasowego stylu Queens of The Stone Age, a nie jego przekreślenie. Zresztą, można usłyszeć też inne oblicze ekipy. Takie "Head Like A Haunted House" to zakręcone połączenie The Cramps i Elvisa Presleya z punkowym podkręceniem, czyli rasowe psychobilly. Natomiast w "Fortress" i "Hideaway" słychać echa zeszłorocznej współpracy Josha Homme'a z Iggym Popem. Kłania się też David Bowie, szczególnie ten z okresu drugiej połowy lat 70 ("Un-reborn Again", zaskakująco zakończony partią saksofonu). Jeżeli jednak tęskno wam do starego brzmienia zespołu, to poczekajcie do przedostatniego na płycie utworu o świetnym (dziwne, że chyba nikt wcześniej na niego nie wpadł) tytule "The Evil Has Landed". Szczególnie od 5 minuty gdzie mamy do czynienia z ich starym, dobrym patentem w stylu "jedziemy szybko i jednostajnie po  zagubionej autostradzie otoczonej pustynią". Czyli wychodzi, że na „Villains” znajdzie się dla każdego coś miłego.

Rozumiem teraz słowa Josha Homme'a o tym, że ta płyta ma być próbą przedefiniowania ich brzmienia. Generalnie krokiem w stronę światła w porównaniu z poprzednim, dość mrocznym "...Like Clockwork". Lider Queens of the Stone Age twierdzi też, że zespół zawsze był wolny od polityki i prawienia kazań a on woli mówić bardziej o rodzinie i rzeczach, które wzbudzają pasję. Ciekawie brzmią jego słowa odnośnie tytułu płyty: "Każdy potrzebuje kogoś lub czegoś do pomstowania - czarnego charakteru. Tak jest od zawsze. Nie da się nad tym zapanować. Jedyny sposób żeby przejąć kontrolę nad sytuacją, to odpuścić".
Świetnie też podsumowują koncepcję płyty słowa, które wypowiedział w wywiadzie dla wrześniowego numeru "Teraz Rocka" gitarzysta zespołu Troy Van Leeuwen: "Chcę wyjść do światła i ma to być krok w sferze kultury, nie polityki. Muzyka, sztuki wizualne, literatura - te rzeczy są ważne dla mnie i ważne dla społeczeństwa. Są konieczne by kształtować obraz świata w którym żyjemy. Nagranie tak optymistycznej płyty to w gruncie rzeczy akt sprzeciwu".

Przyznam, że gdy poczytałem o co chodziło panom z Queens of the Stone Age kiedy tworzyli "Villains", polubiłem ją jeszcze bardziej.
 

czwartek, 10 sierpnia 2017

OFF FESTIVAL 04-06.08 2017 KATOWICE






Często powtarzam, że Off Festival jest mi bliski ze względu na dużą różnorodność muzyczną, którą prezentują występujący tam artyści. Pasuje mi to, że mogę (przykładowo) upajać się zakręconym free jazzem, później płynnie przejść do metali ciężkich a skończyć na klubowych brzmieniach. Co roku te trzy sierpniowe dni są maksymalnie wypełnione niebanalną muzyczną treścią. W tym tradycyjnie sporo widziałem, sporo też nie widziałem, jak wiadomo na wszelkich festiwalach najważniejsza jest sztuka prawidłowego doboru oglądanych koncertów. Nie wiem czy dobrze wybrałem, pewnie ci co byli na innych artystach mogą mieć odmienne zdanie, ja nie żałuję.

Choć akurat pierwszego dnia z tą różnorodnością było różnie. Wyszło mniej lub bardziej, ale jednak gitarowo. Dla mnie Off Festival zaczął się od koncertu brytyjskiej grupy Ulrika Spacek. Pora wczesna, publiczność jeszcze rozproszona i mało skupiona, ale panowie dali radę. Bardzo obiecująco zaczął się koncert brooklyńskiego The Men. Zaczęli szybko, ciężko a zarazem trochę psychodelicznie. Gdyby to tempo wytrzymali do końca ocena byłaby bardzo wysoka, niestety pod koniec emocje trochę siadły. Na szczęście nic nie siadło przy koncercie Idles. Panowie rozgrzali i porządnie rozbujali Scenę Trójki (choć i tak bez tego upał w namiocie był potworny). Podobno sami siebie określają się jako "angry band from U.K." i na ich koncercie dało się to odczuć. Wściekłe, pełne energii i emocji post-punkowe granie. Do tego ich tegoroczny pełnowymiarowy debiut płytowy "Brutalism" zbiera świetne recenzje. Jeszcze o nich usłyszycie.

Później na Scenie Miasta Muzyki pojawił się wykonawca z gatunku tych na których najbardziej czekałem, czyli Shellac. Steve Albini wielkim poetą jest...tfu, wielkim inżynierem dźwięku i realizatorem nagrań. Bo jeżeli bierze się udział w powstawaniu albumów Nirvany, Pixies, Nine Inch Nails, PJ Harvey (a to tylko ułamek jego dorobku) to o czymś świadczy. Jednak Albini nie przyjechał na Offa jako realizator, ale żeby razem z kolegami narobić trochę muzycznego inteligentnego hałasu. Przy okazji trochę pożartować i zachwycić mnie swoim występem. Trzeba było jednak szybko się ogarnąć bo na Scenie Leśnej za chwilę mieli pojawić się Beak>. Zawsze lubiłem ten poboczny projekt Geoffa Barrowa z Portishead, więc chętnie przyłożyłem ucho i oko.

To co później się wydarzyło, było dla mnie najważniejszym występem pierwszego festiwalowego dnia. Sceną Miasta Muzyki o północy zawładnęła kanadyjska artystka Feist. Był to jej pierwszy koncert w Polsce. Jej album z 2011 roku "Metals" pozostaje jedną z moich ulubionych płyt drugiej dekady XXI wieku. Jednak Feist na początku skupiła się na utworach z tegorocznego "Pleasure". Co wcale mi nie przeszkadzało zważywszy, że to też dobra płyta. Przy wykonaniu genialnego "Any Party" ciarki na plecach odnotowane. Pozytywny koncert, pozytywna artystka, czekam teraz na kolejne odwiedziny w jakimś klubie. Tak, wiem, podobno o tej samej porze Batushka roznosiła Scenę Trójki, jednak ja i tak nie zamieniłbym się na te koncerty.

Drugi dzień zacząłem od koncertu Ryleya Walkera. Swego czasu gość sporo namieszał płytą "Primose Green"(2015), teraz chyba jego kariera trochę straciła tempo. Co nie zmienia faktu, że z przyjemnością muzycznie cofnąłem się gdzieś w okolice przełomu lat 60/70 i wciągnąłem w te długaśne, improwizowane folkowo-psychodeliczne nuty. W sobotę rozrzut stylistyczny był już duży, bo za chwilę bawiłem się na koncercie Ann Meredith, która swoje techno-elektroniczno-klubowe brzmienie ubarwia użyciem przez jej zespół klasycznych instrumentów (takich jak choćby wiolonczela).

Później kolejny gwóźdź (nie, nie do trumny tylko gwóźdź programu), czyli pani PJ Harvey i dziewięć niesamowitych osobowości muzycznych. Bo na scenie razem z nią pojawili się m.in. Alain Johannes (Eleven, Queen of the Stone Age), Mick Harvey, John Parish czy James Johnston ze świetnego Gallon Drunk. Z takim składem koncert nie może się nie udać. Ok, powiedzmy, że o ile jeszcze rok temu na Open'erze ewentualnie mógłbym się czegoś uczepić, to tutaj nijak się nie da. Moc i artystyczna perfekcja.

Później szybki przelot obok metalowców z Wolves In The Throne Room (z tego co zdążyłem zobaczyć było zacnie i stylowo) i niecierpliwe oczekiwanie w namiocie Trójki na Royal Trux. Bliskie mi klimaty, bliskie mi brzmienia i ciekawość jak wyglądają po reaktywacji. Niestety to co zobaczyłem skłania mnie do stwierdzenia, że to był najgorszy koncert festiwalu. Nie, przepraszam. To był najgorszy koncert kilku festiwali! Pani Jennifer Herrema była wyraźnie niedysponowana (choć to właściwie eufemizm). Ze sceny z której nic nie było widać (chyba ekipa próbowała jakoś ratować sytuację) dobiegał totalny bełkot. Porażka na całej linii, szkoda. Zmarnowali mój czas, mogłem sobie obejrzeć koncert Mitch & Mitch, a tak załapałem się tylko na mały fragment (ale bardzo zacny). Na szczęście złość minęła mi przy Janka Nabay & The Bubu Gang. Ten artysta z Sierra Leone dał wysoce radosny i energetyczny koncert. Później jeszcze Talib Kweli. Niby wszystko było ok, rasowo-hip-hopowo, ale mnie to ciągłe krzyczenie "put your hands in the air" lekko nużyło i ożywiałem się przy bardziej funkowych momentach, których na szczęście nie brakowało.

Trzeci dzień dla mnie właściwie się zaczął od mocnego polskiego akcentu, czyli od koncertu Made In Poland gra "Martwy Kabaret". Z racji pokoleniowych nie za bardzo załapałem się na nich w latach 80, później jednak nadrobiłem sprawę i byłem odpowiednio przygotowany. Te utwory nigdy nie straciły swojej mocy, ale jak się do tego je odpowiednio wykona na żywo, to już tylko można powiedzieć "będzie pan zadowolony". Byłem, świetny występ.

Później nastąpił mały dylemat z cyklu co wybrać. Preoccupations zainteresowali mnie swoim brudnym, ostrym graniem jeszcze przed zmianą nazwy (czyli jako Viet Cong). Jednak rzutem na taśmę wygrał Conor Oberst. Tak to jest kiedy w tym roku wydaje się płytę ("Salutations"), która będzie wysoko w moich podsumowaniach. Tłumów nie było, co nie przeszkadzało mu dać razem ze swoim zespołem momentami porywający występ. Folkowe granie mocno osadzone w amerykańskiej tradycji (Bob Dylan się kłania) jednak zaprezentowane z dużym rozmachem i żarem. Za chwilę podobną temperaturę na Scenie Experymentalnej miał koncert Wrekmeister Harmonies, choć to zupełnie inna muzyczna post-rockowa bajka. Na Arab Strap umiejscowiłem się pod samą sceną, wczułem w klimat i potańczyłem. Wiem, że są tacy, którym się nie podobało, ja daję im plusa, fajnie, że wrócili.

Później właściwie ostał się już tylko Swans. Jak zwykle było głośno i wyraźnie, z hukiem zakończyli Off Festival. Tylko tym razem jakoś kompletnie nie mogłem wejść w ich klimat. Dwa lata temu na Open'erze prawie krwawiłem z uszu, ale byłem zachwycony. Tym razem pozostawili mnie obojętnym. Podobno to ich ostatni występ w obecnym składzie, może rzeczywiście to czas na zmianę formuły. Ja wracam do ich genialnych płyt.

Poprzednia edycja była bardzo pechowa, tym razem obyło się bez przykrych niespodzianek, tegoroczny Off Festival pozostawi za sobą bardzo dobre wrażenie.

czwartek, 6 lipca 2017

OPEN'ER FESTIVAL 28.06 - 01.07.2017 Gdynia




Śpieszmy się kochać ładną pogodę na Open'erze, bo tak szybko odchodzi. W tym roku starczyło jej na dwa pierwsze dni. Przy czym określenie "ładna" jest tutaj trochę na wyrost, po prostu była przyzwoita, bo za bardzo nie padało. Następne dwa to już natrętny, nieustannie kapiący syf z nieba, który walnie przyczynił się do mojego późniejszego przeziębienia i kilkudniowej walki z katarem. Co do samego festiwalu to przyczynił się także do obniżonej frekwencji na kilku koncertach odbywających się na "Main Stage", za to zwiększonej w pewnym "piwnym namiocie". Zostawmy jednak może wspomnienia i odczucia pogodowo-zdrowotno-gastronomiczne i skupmy się na stronie artystycznej i tym co pozostawiło we mnie muzyczny ślad. 

Dla mnie Open'er 2017 zaczął się od koncertu Sorry Boys. Pora wczesna i niewdzięczna (16:30) jednak Bella Komoszyńska z pozostałym muzykami mocno starali się rozbujać jeszcze trochę niemrawą publiczność. Wydatnie pomogli im w tym zaproszeni goście, czyli chór Soul Connection Gospel Group oraz kurpiowska artystka ludowa, Apolonia Nowak.

Po nich na "Main Stage" pojawili się Royal Blood. Wybierając co ciekawsze kąski tegorocznego festiwalu podkreśliłem ten duet grubszą linią. Tym bardziej, że miałem z nimi niezałatwioną sprawę. Była to ich poprzednia wizyta na Open'erze w 2014 roku, którą kompletnie pominąłem. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że wtedy jeszcze byli przed wydaniem debiutanckiej płyty, grali dość wcześnie i prawie nic o nich nie wiedziałem. Teraz już pojęcie miałem, udokumentowane znajomością dwóch świetnych płyt. Było bardzo dobrze, jednak niczym Kopciuszek (no może nie całkiem, jeszcze takiego błota wtedy nie było, żeby zgubić bucik) musiałem nie czekając do końca ewakuować się na Michaela Kiwanukę. Tu też mógłbym zamarudzić, że to jeszcze nie była zbyt odpowiednia pora dnia na raczej delikatne i uduchowione soulowo-folkowo-rockowe dźwięki. Ponieważ jednak rzecz działa się na "Tent Stage", gdzie jest trochę inna atmosfera, klimat generalnie bardziej sprzyjający intymnemu graniu, wszystko przebiegło pomyślnie. Ważniejsze momenty? Kiedy Michael Kiwanuka z kolegami zagrali "Black Man in a White World" albo "Love & Hate", albo... właściwie wszystko. Nie wiem czy to był jeden z najlepszych koncertów Open'era, jeden z moich ulubionych na pewno.

Główne danie pierwszego dnia to oczywiście Radiohead. Wiadomo, mieli niczym wielcy herosi zstąpić na ziemię i dotknąć nas swoim koncertowym geniuszem. Czy dotknęli? No, może trochę musnęli. Choć pewnie się czepiam. Parę ładnych lat temu chłonąłbym ich występ z otwartymi ustami, teraz ja jestem w innym miejscu, oni są w innym miejscu, i te miejsca nie zawsze się zbiegają. Dlatego, jeżeli u kogoś innego przeczytacie, że było "magicznie" to też może być prawdą. Dla mnie było tylko i aż "OK" (computer).

Na drugi dzień cel był jasno określony. Zajęcie dobrej pozycji widokowej przy "Main Stage" i oczekiwanie na The Kills,  a później Foo Fighters. Powiedzieć, że jedni i drudzy nie zawiedli to powiedzieć za mało. Jeżeli chodzi o The Kills to pani Alison Mosshart jest wulkanem energii scenicznej. Musicie mi wybaczyć to wyświechtane stwierdzenie, ale to prawda. Do tego jej wokal, charyzma i odpowiednie towarzystwo gitarzysty Jamie Hince'a. Czyli już wiecie jak było.

Potem Foo Fighters. Zacznę może lekko defensywnie i asekuracyjnie. Niezależnie od tego czy to twoja ulubiona grupa, czy wręcz przeciwnie, panowie dali koncert, który zapisze się jako jeden z najlepszych w historii Opener'ów i jeden z najlepszych jakie widziałem w życiu. Wiem, odważna deklaracja, ale mająca swoje pokrycie w tym co zobaczyłem. Kwintesencja udanego koncertu rockowego z maksymalnym zaangażowaniem kapeli, energiczną i dowcipną konferansjerką lidera, wspólnym śpiewaniem i perfekcyjną interakcją z publicznością. Nie chcę tu używać zbyt wielkich słów, bo to i tak nie odda dużej wartości koncertu a można niestety popaść w patos i co za tym idzie w śmieszność. Kto był ten wie, kto nie był niech szuka fragmentów na yt, może uda mu się choć przez parę sekund załapać atmosferę. Z dodatkowych informacji: Dave Grohl i spółka zagrali gdzieś około dwóch godzin i piętnastu minut, co nie jest festiwalowym standardem, za to jest dodatkowym plusem. Tak jak osobistym plusem dla mnie było zagranie trzech utworów/kilerów z drugiej (i mojej ulubionej) płyty Foo Fighters "The Colour and the Shape": "Monkey Wrench", "My Hero" i na piękne zakończenie "Everlong".

Tego dnia jednak to nie był jeszcze koniec dobrych rzeczy. Czterdzieści pięć minut po północy na "Tent Stage" wkroczył duński muzyk i didżej Trentemoller. Jednak nie wyskoczył sam, żeby dać  jakiś niezbyt wciągający set, ale z czwórką dodatkowych muzyków i razem walnęli wyjątkowo klimatyczny koncert. Od wszelkich zakrętasów elektronicznych, przez nowofalowe klimaty rodem z lat 80, po agresywny industrial. Komu mogłem to wcześniej Trentemollera polecałem, kto o tej późnej porze tam trafił, myślę, że nie żałował.

Tak jak już wcześniej pisałem, o ile pierwsze dwa dni były pogodowo znośne, to trzeciego zaczęła dominować już aura dobijająca. Przy jakiej kapeli jednak warto nie dać się jej i spojrzeć odważnie w niebo z wyciągniętą piąchą w górę jak nie przy Prophets of Rage? Nigdy nie widziałem Rage Against The Machine na żywo, teraz cała trójka (minus Zack, za to plus B-Real z Cypress Hill i Chuck D z Public Enemy) ładnie mnie rozbujała i podrzuciła do góry. Czego to panowie nie zagrali, były klasyki wyżej wymienionych grup ("Fight the Power", "How I Could Just Kill a Man", "Killing in the Name"), były rzeczy zapowiadające nową płytę ("Unfuck the World"). Był też niestety zgrzyt.  Kiedy panowie wspominali Chrisa Cornella i postanowili zagrać z repertuaru ich wspólnego Audioslave utwór "Like a Stone". Problem w tym, że zagrali to instrumentalnie a o dośpiewanie tekstu poprosili publiczność. Publiczność tym razem dała ciała na całej linii i wyszło dosyć smutno. Zostawiam to jako mały powód do przemyśleń na temat tego czy rzeczywiście "jesteśmy najlepszą publicznością na świecie" jak megalomańsko czasami zdarza nam się sądzić.

Wróćmy jednak do przyjemniejszych rzeczy. Do takich należał niewątpliwie koncert Warpaint. Dziewczyny w wybornej formie, muzycznie i koncertowo. Dodatkowo potrafiły wytworzyć dość specyficzną atmosferę, było tak jakoś zwiewnie, eterycznie, zmysłowo i seksownie. Przy czym seksownie nie w stylu, dajmy na to, Rihanny czy Miley Cyrus. To był, niczego im nie ujmując, trochę inny klimat.

Czwarty dzień zacząłem od George'a Ezry. Za tym image'em "sympatycznego, mówiącego dzień dobry, przeprowadzającego staruszki przez jezdnię młodzieńca" kryje się artysta, która ma kawał głosu i duży talent. Do tego bardzo dobrą grupę wspomagającą. Później na "Main Stage" pojawił się Taco Hemingway, a za nim spora grupa fanów gotowa dla niego moknąć w deszczu, co tylko potwierdza jego rosnącą popularność. Ja tymczasem czmychnąłem na "Alter Stage", żeby zobaczyć Benjamina Bookera. Bardzo mi pasuje ta gitarowa szorstkość, przeplatana soulowo-funkowymi klimatami, podobało się i czekam na jakiś jego koncert klubowy w Polsce.

Aha, i The XX. Poleciałem, posłuchałem i miałem mieszane uczucia. To znaczy koncert był bardzo dobry...i bardzo krótki. Ledwie godzina, ja rozumiem, że dla zespołu ilość (albo w tym przypadku raczej długość) nie przechodzi w jakość, ale jak na headlinera to jednak tak sobie. Chyba, że chcieli mi wyświadczyć przysługę. Taką, żebym biedny, zmoknięty, zziębnięty z czystym sumieniem zaliczenia całego koncertu mógł udać się do Alterkina i obejrzeć film "Chasing Trane: The John Coltrane Documentary.

No właśnie, w tym roku na zakończenie każdego dnia Open'era udało mi się zaliczyć porządny dokument. Oprócz tego o Johnie Coltranie był jeszcze "Gimme Danger" Jima Jarmuscha o Iggym Popie i The Stooges, "David Lynch: The Art Life" (wiadomo o kim) oraz "Eat That Question: Frank Zappa In His Own Words" (też wiadomo). To był bardzo przyjemny filmowy akcent, i tym miłym akcentem (jak mawiali doświadczeni konferansjerzy, sprawozdawcy i tak dalej) kończę opisywać swoje wrażenia z Open'era 2017. Do zobaczenia na następnym.

środa, 10 maja 2017

O nowych płytach Mark Lanegan Band, The Afghan Whigs (i paru innych), czyli szczęścia też chodzą parami.



Cała ta do tej pory (w dużej części) ponura wiosenna aura ma kilka zalet. Dobra, kilka to może za dużo, jednak jedną ma na pewno. Zamiast łazić w deszczu i zimnie na jakieś wymuszone spacery, można zostać w domu i spróbować ogarnąć choć w części te wszystkie nowości płytowe. Oczywiście ktoś powie, że można i słuchać i spacerować, jednak ja nigdy tego za bardzo nie potrafiłem. Chodzenie na świeżym powietrzu w słuchawkach i kontemplowanie muzy mogłoby się dla mnie skończyć tragicznym finałem pod kołami samochodu, roweru czy traktora (to w zależności jaki plener bym wybrał). Czyli odpada, bo po takiej kolizji mógłbym już nie posłuchać, jak mawiał pewien kandydat, niczego. 

Tymczasem zdecydowanie jest do czego przyłożyć ucho. Z wiosennych premier na dłużej zostaną ze mną nowe płyty Thurstona Moore'a, Mastodon, Ulver, Timber Timbre, Perfume Genius, At the Drive-In. Cieszy powrót pani Feist (warto będzie zerknąć na jej tegoroczny koncert na Off Festivalu), Gorillaz, czy (i tu już minął kawał czasu) Slowdive. Mniej niestety cieszy pierwsza po ponad sześciu latach nowa płyta Jamiroquai, bardzo nierówna, ale być może i ona z czasem mnie wciągnie i wyciągnie na parkiet. Father John Misty, tu jest gorzej. Dwa lata temu jego album  "I Love You, Honeybear" dość mocno mną zawładnął. Oliwy do ognia artysta dodał jeszcze swoim fenomenalnym, niby-narcystycznym, a w rzeczywistości ironicznym i dowcipnym koncertem na Open'erze. Tym razem z jego "Pure Comedy" chyba się rozminąłem. Tak, wiem, że ten album zgarnia maksymalne oceny i czołobitne recenzje, jednak ja jakoś nie mogę się przekonać. Może dlatego, że kiedy Father John Misty pierwszymi trzema utworami na płycie wyprowadza tak celne ciosy, że myślisz: "Mam chyba do czynienia z jedną z najlepszych płyt w roku!" to później zaczyna się nuda. Jej symbolem jest dla mnie prawie 14-minutowy rozwlekły, przegadany i bezbarwny snuj, czyli utwór "Leaving LA". Choć być może tylko ja nie ogarniam tego arcydzieła. Mocowałem się z "Pure Comedy" długo, nie dałem rady. Trudno, z radością wrócę do słuchania poprzedniej jego płyty, gdzie nie wyczuwam tego napuszenia i przesadnego silenia się na jakieś ponadczasowe opus magnum.

Jednak jak powiedział Doktor Plama do maharadży Kaburu "Komary rypią. Przejdźmy do środka.", czyli do meritum. A meritum to dwie płyty wydane na przełomie kwietnia i maja prawie w tym samym czasie (jedynie tydzień różnicy). Tak się składa, że Mark Lanegan i szefujący The Afghan Whigs Greg Dulli to starzy znajomi. Także na stopie artystycznej. Mała dygresja, sam nie wiem, czy nie wolałbym pisać tutaj o ich kolejnym wydawnictwie pod szyldem The Gutter Twins, zwłaszcza jeżeli ich wspólny album umieszczam w swojej dziesiątce najlepszych płyt pierwszej dekady XXI wieku. Jak się nie ma co się lubi to.. wróć! Lubi, lubi się bardzo.

Zacznijmy od Marka. Przy całym tym lubieniu przyznaję, że nie wiedziałem czego się spodziewać po "Gargoyle". Mnie akurat ten zaskakujący skręt w stronę elektroniki na "Phantom Radio" nie odrzucił, ale przyznam, że słuchanie kolejnego podobnego w klimacie albumu mogłoby być nużące. Ta płyta jest lepsza bo jednocześnie podobna i niepodobna. Już pędzę z wyjaśnieniem tego nieco bełkotliwego stwierdzenia. Podobna, bo nadal mamy elektroniczne wstawki rodem z lat 80. Kiedyś dogrzebałem się do artykułu, gdzie Mark Lanegan wymieniał swoje ulubione płyty i na tej liście znajdowały się "Closer" Joy Division i "Low Life" New Order. Szczególnie wpływy tych drugich da się momentami usłyszeć na "Gargoyle" . W pierwszych dwóch utworach ("Death's Head Tatoo" i "Nocturne") jest trochę podobna pulsacja, jednak zdecydowanie z rockowym, przepraszam za wyrażenie, korzeniem. W tym momencie dochodzimy do (wspomnianego wyżej) niepodobieństwa. Najnowsza zdecydowanie mieni się większą ilością barw i odcieni. Przy czym nie ma mowy o żadnym chaosie, bo jak zwykle całość spaja wyrazisty, mocny i gęsty (niczym pokój nauczycielski od dymu papierosowego w latach 80) wokal artysty. Cały czas fenomenalny. Przy okazji panu Markowi przytrafiła się jedna z najlepszych ballad w jego całej karierze ("Goodbye to Beauty"). Jest może jedno tąpnięcie (bezbarwny "Blue Blue Sea"), ale ginie wśród takich perełek jak potężnie brzmiący "Drunk on Destruction", świetny "Beehive", czy  zamykający "Gargoyle", narastający "Old Swan". 

Pora na The Afghan Whigs. "In Spades" to ich druga płyta po reaktywacji. Kiedy słucham tego albumu przypomina mi się pewne wydarzenie z 2012 roku. Wtedy właśnie Greg Dulli postanowił odświeżyć szyld z napisem The Afghan Whigs i ekipa wyruszyła w trasę koncertową w ramach której trafiła w sierpniu do Warszawy. Takiej okazji nie mogłem przegapić i musiałem ich zobaczyć. Choćby ze względów sentymentalnych (w końcu etykieta w stylu "jeden z moich ulubionych bandów lat 90" wystarczająco zobowiązuje do ruszenia się na ich koncert). Niby liczyłem, że będzie dobrze, jednak nie spodziewałem się, że aż tak dobrze! Tego dnia "Proxima" była za ciasna na ekspansywność Grega. Faceta wręcz rozpierała energia, szalał, pakował się prosto w publikę. Wokalnie też prezentował się świetnie, po prostu był (używając terminologii polskich komentatorów sportowych) w reprezentacyjnej formie.

Podobne wrażenia mam słuchając nowej płyty. Ten album też rozpiera energia. Nawet otwierający "Birdland", mimo, że raczej delikatny, kipi od emocji. Przy następnym utworze "Arabian Heights" już spokojnie można wstać z "wygodnego fotela" (copyright by Monty Python) i poruszając się w stylu koncertowym Grega (raz bioderko prawe, raz lewe) przeżywać ten album aktywnie. Tak jest do samego końca. Mam oczywiście swoich konkretnych faworytów, (podniosły "Toy Automatic" czy zabójczo funkujący "Light as a feather") ale "In Spades"  po prostu doskonale broni się jako cały album. Dodajmy, że niezbyt długi (niecałe 37 minut) album. Co wychodzi mu tylko na dobre, bo nie ma na niej zbędnych numerów, tzw."wypełniaczy".

To co najważniejsze zostanie mi w głowie po tych płytach, to głosy. Ja wiem, że termin "głosy w mojej głowie" nie brzmi zdrowo i zachęcająco, ale w przypadku panów Marka i Grega można zrobić wyjątek. Bo tak naprawdę ich wokale (bardzo różniące się od siebie, ale niepowtarzalne) w ostateczności przesądzają o powodzeniu przedsięwzięcia. Odnośnie tych dwóch płyt śmiało mogę powiedzieć (i dodatkowo zarymować), że czasami to szczęścia chodzą parami. 

Mark Lanegan Band "Gargoyle" wyd. Heavenly Recordings
The Afghan Whigs "In Spades" wyd. Sub Pop Records








 


sobota, 4 marca 2017

T2 Trainspotting, czyli powróćmy jak za dawnych lat, w zaczarowany używkami świat.





Dwadzieścia (około) lat minęło jak jeden dzień. Nigdy nie zapomnę jak będąc na drugim roku studiów w Poznaniu wracaliśmy do swojego miejsca przeznaczenia po kinowym seansie. Spacer to prawie zawsze udana koncepcja. Prawie, bo akurat będę się upierał, że pokonywanie w nocy pieszo połowy miasta ze znajomą w 9 miesiącu ciąży to nie do końca udany pomysł. Bo znajoma chciała się przejść. Przejść? Osiem kilometrów?! Jednak moja asertywność widocznie jeszcze wtedy nie wykształciła się dostatecznie, więc tak sobie "spacerowaliśmy". Okolice, które mijaliśmy też były takie sobie, do tego to była sobota, więc na szlaku trafialiśmy na pełno pijanych (jakbyśmy to teraz powiedzieli) "januszy". Czyli logiczne by było oczekiwać, że moje myśli skoncentrują się wyłącznie na tym byśmy bezpiecznie bez awantur (albo bez przedwczesnego porodu mojej znajomej) dotarli do celu.

Jednak wtedy jeszcze coś innego intensywnie zajmowało moją głowę. W jednym uchu grało "Born Slippy" Underworld, w drugim "Lust for Life" Iggy'ego Popa, a prawie cały umysł wypełniał film, który tego wieczoru oglądałem. "Trainspotting". Na pierwszy rzut oka błyskotliwa, podlana czarnym humorem wywołującym nieskrępowany śmiech (który jednak parę razy więźnie w gardle) opowieść o środowisku edynburskich ćpunów. Jednak na głębszym poziomie też bardzo trafny opis pewnej rzeczywistości, przewrotna opowiastka o wyborze między życiową jazdą bez trzymanki a chęcią pewnej stabilizacji. Tak jest, niekoniecznie musiałeś być wtedy edynburskim ćpunem  żebyś na pewnym poziomie rozumiał się z bohaterami tego filmu i ich dylematami. Ten film to także przestroga przed dragami, choć bez milimetra dydaktyzmu. Dodajmy do tego fantastyczną, brawurową wręcz grę aktorską, świetnie dobrany soundtrack (wspomniany Iggy Pop i Underworld plus m.in Primal Scream, Brian Eno, Lou Reed, Blur, New Order, Pulp, Leftfield) i już możemy spokojnie bez przesady mówić o filmie kultowo-pokoleniowym. Temat zamknięty.

Jednak nie. Ta sama ekipa postanowiła wrócić w tym roku z kontynuacją. Jak ja się ucieszyłem! I jednocześnie bałem. Każdy z twórców tego filmu jest teraz w innym momencie swojej kariery. Co do aktorów to oczywiście Ewan McGregor robi za filmową gwiazdę (ten film był zresztą dla niego taką trampoliną do kariery), Jonny Lee Miller jest chyba najbardziej znany z roli współczesnego Sherlocka Holmesa w serialu "Elementary" a Kelly Macdonald z "Zakazanego imperium". Fantastycznie zapowiadała się dalsza kariera Roberta Carlyle'a, który po Trainspotting zagrał jeszcze w paru wartościowych filmach (takich jak choćby "Full Monty" czy mini-serial "Hitler: Narodziny Zła") ale później niestety było już trochę gorzej. Za to cały czas na fali jest reżyser Danny Boyle, którego każdy nowy film wzbudza moje zainteresowanie. I oczywiście (last but not least) szkocki pisarz Irvine Welsh, bez którego nie byłoby ani pierwszego filmu ani jego kontynuacji.

Jaki "towar" chcą nam tym razem wcisnąć? W "T2" Renton wraca po 20 latach w rodzinne strony. W Edynburgu nadal urzędują Sick Boy i Spud (rewelacyjny Ewen Bremner, jeszcze lepszy niż w pierwszej części). Jak można się domyślać, nie powitają go ze zbytnim entuzjazmem. Sami wiodą dość parszywe życie. Wszyscy wikłają się na nowo w pewne podejrzane interesiki, do tego w okolicy pojawia się tykająca bomba, czyli Begbie, który ma z Rentonem swoje porachunki. Atmosfera robi się gęsta jak smog nad Krakowem.

Zostawmy jednak fabułę, to co najbardziej mnie ujmuje w tym filmie, to atmosfera nostalgii i sentymentalizmu. Z jednej strony żal za straconymi latami, z drugiej nie do końca zgasła nadzieja na choćby częściowe wyprostowanie sobie życia. W jednej scenie Simon czyli Sick Boy mówi do Rentona: "To nostalgia, jesteś turystą we własnej młodości". I to właściwie mogłoby służyć za opis całego filmu. Są oczywiście w "T2" też dodatkowe smaczki, znowu dużo czarnego humoru (scena w toalecie, w rolach głównych Renton i Begbie). Do tego Spud odkrywa w sobie (właściwie ktoś mu w tym pomaga) duży talent w pewnej dziedzinie...Warto zwrócić też uwagę na krótki monolog Rentona na temat tego sławnego "CHOOSE LIFE" jedna z najbardziej mocnych i przejmujących scen w filmie.

Wychodzi na to, że polecam mocno i gorąco, jednak głównie tym, dla których pierwszy "Trainspotting" był ważny i do tej pory pozostał w sercu i umyśle.


wtorek, 17 stycznia 2017

Las, 4 Rano




Nie chcę kategoryzować cierpienia, jednak będąc rodzicem mogę się domyślać jak wielką i potężną tragedią jest śmierć własnego dziecka. Coś takiego przeżył Jan Jakub Kolski. Jego nowy film "Las, 4 rano" to osobista próba rozliczenia się z tą traumą. Dedykowany jest Zuzi, tragicznie zmarłej córce reżysera. Scenariusz powstał we współpracy Jana Jakuba Kolskiego z dawno niewidzianym na filmowym ekranie, Krzysztofem Majchrzakiem.

Tak, drogi tych dwóch osobowości naszego kina znowu się przecięły. Wcześniejsze ich spotkania nigdy artystycznie nie zawiodły. Dla mnie ten reżysersko-aktorski duet był gwarancją bardzo dobrej filmowej roboty ("Historia kina w Popielawach", "Pornografia"), czy wręcz powodem ciarek na plecach, jak w przypadku "Cudownego miejsca". Tam Krzysztof Majchrzak w roli trochę nietypowego księdza rozsadzał ekran.

Zresztą, Krzysztof Majchrzak zawsze był trochę "nietypowy" Nietypowy na tle reszty naszego środowiska aktorskiego. Facet, który ma mój szacunek za to, że nigdy nie obrazi mnie jako widza. Obecnością w jakimś debilnym serialu, czy tzw. "polskiej komedii romantycznej", albo jakimś tutejszym wyrobie sensacyjnopodobnym.

Ostatnio w internecie na pewnym znanym portalu (tak pomiędzy artykułem "Jak zrobić bezę bez jajek" a informacją o pewnej celebrytce co to "swoją przemianą rzuciła na kolana całą Polskę") przeczytałem wywiad z Krzysztofem Majchrzakiem. Mówi dużo o swojej roli w filmie "Las, 4 Rano", ale nie tylko. Już tytuł jest intrygujący, "Skrzętnie w sobie pielęgnuję czysty, uliczny, wk*rw.". Gdy dziennikarka stwierdza, że dużo w nim złośliwości jak na osobę, która twierdzi, że kocha człowieka, odpowiada:
"Bardzo dużo. Co więcej, skrzętnie ją w sobie pielęgnuję. Nienawidzę frajerów i lansiarstwa. Jestem śmiertelnym wrogiem tego typu działań. Pani to nazwała stanowczo zbyt delikatnie - to nie jest żadna złośliwość, to jest czysty wk*rw. Czysty, uliczny wk*rw!" 
Wcześniej jednak padają też inne, ważne  słowa:
"Kocham wspólnotę, braterstwo. Nawet w najcięższych próbach życia chcę się komunikować. I nie z ludźmi, bo ludzi nie cierpię. Ale z człowiekiem. Kocham człowieka w jego pięknej, niepowtarzalnej, jednostkowej strukturze. Jego dobro. Jego nieszczęście i jego euforię"
Warto przeczytać, całość dostępna tutaj.

Może jest w nim dużo złośliwości dla skomercjalizowanego, zaludnionego przez zombie-celebrytów świata, ale jeszcze więcej talentu. Bo Krzysztof Majchrzak stworzył w filmie "Las, 4 rano" swoją kolejną wybitną rolę.

Film przedstawia, jak to określił sam aktor, człowieka, a właściwie korporacyjną gnidę, którą dotknęło wielkie nieszczęście. Nieszczęście wyrzucające jakby na drugą stronę ludzkiej egzystencji, drastycznie innej od jego dotychczasowej. Co właściwie robi w lesie? Według Jana Jakuba Kolskiego idzie tam po ratunek, po dotknięcie czegoś prawdziwego, doświadczenie na nowo świata. Reżyser sam przyznaje, że po śmierci córki żył na czworakach, Był złamanym bólem pełzającym leśnym stworzeniem ledwo przypominającym człowieka. Znamienne jest wykorzystanie w filmie cytatów z Księgi Hioba, oto jeden z nich: "Choćbym się w śniegu wykąpał, a ługiem umył swe ręce;umieścisz mnie tam, na dole".

Mimo, że ten film ma oczywiście bardzo osobisty wydźwięk, wrażliwość Kolskiego i Majchrzaka potrafiła wynieść "Las, 4 rano" na wyższy, metaforyczny poziom. I będę się upierał, że panowie nadal potrafią stworzyć coś zupełnie odrębnego na tle całego polskiego kina.
Szanuję to i doceniam.

wtorek, 10 stycznia 2017

Ze śmiercią mu (nie) do twarzy, czyli muzyczno-osobiste zamknięcie 2016 roku.




Długo zastanawiałem się czy robić muzyczne podsumowanie 2016 roku. Z jednej strony spora ilość bardzo dobrych płyt, z drugiej prawdziwe igrzyska śmierci. Chyba jeszcze żaden wcześniejszy nie był tak śmiercionośnym rocznikiem, jeżeli chodzi o muzycznych idoli. Właściwie można powiedzieć, że 2016 zaczął się od odejścia (David Bowie) i skończył się na odejściu (George Michael). Do tego Prince, Leonard Cohen czy Lemmy z Motorhead (choć on dokładnie zmarł 28 grudnia 2015). To już właściwie nie tylko muzycy, to postacie ikoniczne chyba dla paru pokoleń. Dla mnie na pewno.

Z każdym z nich oprócz muzyki wiąże mnie jakaś osobista historia. Posiadanie kasety Wham uczyniło mnie na pewnej szkolnej dyskotece w podstawówce zauważalnym w oczach starszych kolegów i koleżanek. Nagle od smyka z trzeciej klasy nawet ósmoklasiści chcieli ją pożyczyć. George Michael i Andrew Ridgeley uczynili mnie tamtego wieczoru ważnym i ja im tego nie zapomnę.

Kiedy około trzech lat później mama sprezentowała mi gramofon zaczęło się zbieranie płyt. Za chwilę pod strzechy trafiły kompakty, jednak wtedy najważniejsze były winyle. Kupione "Purple Rain" Prince'a od razu zaczęło należeć do mojej żelaznej kolekcji. Trochę inaczej było z albumem "I'm  Your Man" Leonarda Cohena, nie chwyciła wtedy, odegrała rolę prezentu i przydała się komuś z mojej rodziny. Po latach bardzo ją doceniłem, chętnie wziąłbym z powrotem, ale przecież nie wypada. Za to Cohena wypada słuchać zawsze.

Lemmy Kilmister, to był gość. Pamiętam te wszystkie nastolatkowe podziały wśród miłośników ciężkiej muzy na początku lat 90. Zwolennicy metalu (tego cięższego i lżejszego), punkowcy, hardcorowcy, każdy zajmował się wtedy raczej swoim ogródkiem. Warto sobie przypomnieć jaka akcja miała miejsce jeszcze w 1998 roku, kiedy do Spodka zawitał Slayer, a przed nimi grał System Of A Down. Fani Slayera dosłownie zmietli swoimi gwizdami System, a wokalista Serj Tankian oberwał bułką. Po prostu panowie ze swoim makijażem, ruchem scenicznym za bardzo zaburzyli percepcję przeciętnego metalowca. Trochę ironizuję, teraz takie muzyczne zasklepienie i zaślepienie raczej śmieszy, w latach 90 niestety się zdarzało. Co jednak ma z tym wspólnego Lemmy? Ano to, że facet ze swoim Motorhead godził zwaśnione strony, szanowali go wszyscy bez względu na ilość oleju w głowie i tak pozostało do końca.

Do spotkania z Davidem Bowie miało dojść w lipcu 1997. Wtedy był planowany jego koncert w Gdańsku na stadionie Lechii. Niestety bilety sprzedawały się fatalnie (poszedł chyba niecały 1000) i wydarzenie odwołano. Do tej pory trochę mi zgrzyta, kiedy widzę jak okazuje się po śmierci Bowiego, że prawie każdy w Polsce był jego fanem. Ale co tam, zawsze lepiej docenić późno niż wcale.

Natomiast koncert Prince'a było mi już dane zobaczyć. Dziesiąte urodziny Opener Festival w 2011 głównie ze względu na jego ponad dwugodzinne show zapamiętam do końca życia.

Z tego co do tej pory napisałem wygląda to bardziej jako podsumowanie na Wszystkich Świętych, ale cóż, taki rok. Musiałem tych artystów jakoś po swojemu pożegnać, choć to chyba złe słowo, bo o jakim tu pożegnaniu mówić, skoro za chwilę zarzucę sobie "Low" Davida Bowie, czyli coś nieśmiertelnego.

Na koniec żeby jednak tradycji stało się zadość moja ulubiona płytowa dziesiątka (zagraniczna i polska) 2016, kolejność dowolna.

Tam
IGGY POP - Post Pop Depression
SAVAGES - Adore Life
MICHAEL KIWANUKA - Love & Hate
GOJIRA - Magma
SHABAKA AND THE ANCESTORS - Wisdom of Elders
VAN MORRISON - Keep Me Singing
DINOSAUR JR - Give a Glimpse of What Yer Not
JESU/SUN KIL MOON - Jesu/Sun Kil Moon
DE LA SOUL - and the Anonymous Nobody...
LEONARD COHEN - You Want It Darker

Tu
HENRY DAVID'S GUN - Over the fence...and far away
FURIA - Księżyc milczy luty
KRISTEN - Las
BRODKA - Clashes
ORGANEK - Czarna Madonna 
JULIA MARCELL - Proxy
HEY - Błysk
SORRY BOYS - Roma
LOTTO - Elite Feline
PINK FREUD - Pink Freud plays Autechre