czwartek, 10 sierpnia 2017

OFF FESTIVAL 04-06.08 2017 KATOWICE






Często powtarzam, że Off Festival jest mi bliski ze względu na dużą różnorodność muzyczną, którą prezentują występujący tam artyści. Pasuje mi to, że mogę (przykładowo) upajać się zakręconym free jazzem, później płynnie przejść do metali ciężkich a skończyć na klubowych brzmieniach. Co roku te trzy sierpniowe dni są maksymalnie wypełnione niebanalną muzyczną treścią. W tym tradycyjnie sporo widziałem, sporo też nie widziałem, jak wiadomo na wszelkich festiwalach najważniejsza jest sztuka prawidłowego doboru oglądanych koncertów. Nie wiem czy dobrze wybrałem, pewnie ci co byli na innych artystach mogą mieć odmienne zdanie, ja nie żałuję.

Choć akurat pierwszego dnia z tą różnorodnością było różnie. Wyszło mniej lub bardziej, ale jednak gitarowo. Dla mnie Off Festival zaczął się od koncertu brytyjskiej grupy Ulrika Spacek. Pora wczesna, publiczność jeszcze rozproszona i mało skupiona, ale panowie dali radę. Bardzo obiecująco zaczął się koncert brooklyńskiego The Men. Zaczęli szybko, ciężko a zarazem trochę psychodelicznie. Gdyby to tempo wytrzymali do końca ocena byłaby bardzo wysoka, niestety pod koniec emocje trochę siadły. Na szczęście nic nie siadło przy koncercie Idles. Panowie rozgrzali i porządnie rozbujali Scenę Trójki (choć i tak bez tego upał w namiocie był potworny). Podobno sami siebie określają się jako "angry band from U.K." i na ich koncercie dało się to odczuć. Wściekłe, pełne energii i emocji post-punkowe granie. Do tego ich tegoroczny pełnowymiarowy debiut płytowy "Brutalism" zbiera świetne recenzje. Jeszcze o nich usłyszycie.

Później na Scenie Miasta Muzyki pojawił się wykonawca z gatunku tych na których najbardziej czekałem, czyli Shellac. Steve Albini wielkim poetą jest...tfu, wielkim inżynierem dźwięku i realizatorem nagrań. Bo jeżeli bierze się udział w powstawaniu albumów Nirvany, Pixies, Nine Inch Nails, PJ Harvey (a to tylko ułamek jego dorobku) to o czymś świadczy. Jednak Albini nie przyjechał na Offa jako realizator, ale żeby razem z kolegami narobić trochę muzycznego inteligentnego hałasu. Przy okazji trochę pożartować i zachwycić mnie swoim występem. Trzeba było jednak szybko się ogarnąć bo na Scenie Leśnej za chwilę mieli pojawić się Beak>. Zawsze lubiłem ten poboczny projekt Geoffa Barrowa z Portishead, więc chętnie przyłożyłem ucho i oko.

To co później się wydarzyło, było dla mnie najważniejszym występem pierwszego festiwalowego dnia. Sceną Miasta Muzyki o północy zawładnęła kanadyjska artystka Feist. Był to jej pierwszy koncert w Polsce. Jej album z 2011 roku "Metals" pozostaje jedną z moich ulubionych płyt drugiej dekady XXI wieku. Jednak Feist na początku skupiła się na utworach z tegorocznego "Pleasure". Co wcale mi nie przeszkadzało zważywszy, że to też dobra płyta. Przy wykonaniu genialnego "Any Party" ciarki na plecach odnotowane. Pozytywny koncert, pozytywna artystka, czekam teraz na kolejne odwiedziny w jakimś klubie. Tak, wiem, podobno o tej samej porze Batushka roznosiła Scenę Trójki, jednak ja i tak nie zamieniłbym się na te koncerty.

Drugi dzień zacząłem od koncertu Ryleya Walkera. Swego czasu gość sporo namieszał płytą "Primose Green"(2015), teraz chyba jego kariera trochę straciła tempo. Co nie zmienia faktu, że z przyjemnością muzycznie cofnąłem się gdzieś w okolice przełomu lat 60/70 i wciągnąłem w te długaśne, improwizowane folkowo-psychodeliczne nuty. W sobotę rozrzut stylistyczny był już duży, bo za chwilę bawiłem się na koncercie Ann Meredith, która swoje techno-elektroniczno-klubowe brzmienie ubarwia użyciem przez jej zespół klasycznych instrumentów (takich jak choćby wiolonczela).

Później kolejny gwóźdź (nie, nie do trumny tylko gwóźdź programu), czyli pani PJ Harvey i dziewięć niesamowitych osobowości muzycznych. Bo na scenie razem z nią pojawili się m.in. Alain Johannes (Eleven, Queen of the Stone Age), Mick Harvey, John Parish czy James Johnston ze świetnego Gallon Drunk. Z takim składem koncert nie może się nie udać. Ok, powiedzmy, że o ile jeszcze rok temu na Open'erze ewentualnie mógłbym się czegoś uczepić, to tutaj nijak się nie da. Moc i artystyczna perfekcja.

Później szybki przelot obok metalowców z Wolves In The Throne Room (z tego co zdążyłem zobaczyć było zacnie i stylowo) i niecierpliwe oczekiwanie w namiocie Trójki na Royal Trux. Bliskie mi klimaty, bliskie mi brzmienia i ciekawość jak wyglądają po reaktywacji. Niestety to co zobaczyłem skłania mnie do stwierdzenia, że to był najgorszy koncert festiwalu. Nie, przepraszam. To był najgorszy koncert kilku festiwali! Pani Jennifer Herrema była wyraźnie niedysponowana (choć to właściwie eufemizm). Ze sceny z której nic nie było widać (chyba ekipa próbowała jakoś ratować sytuację) dobiegał totalny bełkot. Porażka na całej linii, szkoda. Zmarnowali mój czas, mogłem sobie obejrzeć koncert Mitch & Mitch, a tak załapałem się tylko na mały fragment (ale bardzo zacny). Na szczęście złość minęła mi przy Janka Nabay & The Bubu Gang. Ten artysta z Sierra Leone dał wysoce radosny i energetyczny koncert. Później jeszcze Talib Kweli. Niby wszystko było ok, rasowo-hip-hopowo, ale mnie to ciągłe krzyczenie "put your hands in the air" lekko nużyło i ożywiałem się przy bardziej funkowych momentach, których na szczęście nie brakowało.

Trzeci dzień dla mnie właściwie się zaczął od mocnego polskiego akcentu, czyli od koncertu Made In Poland gra "Martwy Kabaret". Z racji pokoleniowych nie za bardzo załapałem się na nich w latach 80, później jednak nadrobiłem sprawę i byłem odpowiednio przygotowany. Te utwory nigdy nie straciły swojej mocy, ale jak się do tego je odpowiednio wykona na żywo, to już tylko można powiedzieć "będzie pan zadowolony". Byłem, świetny występ.

Później nastąpił mały dylemat z cyklu co wybrać. Preoccupations zainteresowali mnie swoim brudnym, ostrym graniem jeszcze przed zmianą nazwy (czyli jako Viet Cong). Jednak rzutem na taśmę wygrał Conor Oberst. Tak to jest kiedy w tym roku wydaje się płytę ("Salutations"), która będzie wysoko w moich podsumowaniach. Tłumów nie było, co nie przeszkadzało mu dać razem ze swoim zespołem momentami porywający występ. Folkowe granie mocno osadzone w amerykańskiej tradycji (Bob Dylan się kłania) jednak zaprezentowane z dużym rozmachem i żarem. Za chwilę podobną temperaturę na Scenie Experymentalnej miał koncert Wrekmeister Harmonies, choć to zupełnie inna muzyczna post-rockowa bajka. Na Arab Strap umiejscowiłem się pod samą sceną, wczułem w klimat i potańczyłem. Wiem, że są tacy, którym się nie podobało, ja daję im plusa, fajnie, że wrócili.

Później właściwie ostał się już tylko Swans. Jak zwykle było głośno i wyraźnie, z hukiem zakończyli Off Festival. Tylko tym razem jakoś kompletnie nie mogłem wejść w ich klimat. Dwa lata temu na Open'erze prawie krwawiłem z uszu, ale byłem zachwycony. Tym razem pozostawili mnie obojętnym. Podobno to ich ostatni występ w obecnym składzie, może rzeczywiście to czas na zmianę formuły. Ja wracam do ich genialnych płyt.

Poprzednia edycja była bardzo pechowa, tym razem obyło się bez przykrych niespodzianek, tegoroczny Off Festival pozostawi za sobą bardzo dobre wrażenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz