sobota, 12 stycznia 2019

Co tam panie w...muzyce, czyli ulubione zagraniczne płyty 2018 roku.

                    Tak się zastanawiam, co by było, gdyby...gdyby np: muzyka wzbudzała tyle samo emocji, co inne dziedziny życia. Choćby takie jakie wzbudza polityka. Już widzę te zdecydowane wpisy na portalach społecznościowych "Wspieram The Rolling Stones!", "Murem za  Iggy'm Popem!" czy "The Prodigy, rozliczymy was (przykładowo za ostatnią płytę)". A w skrajnych przypadkach facebook kipiący od deklaracji w stylu "ludzi, którzy nie lubią Queen proszę o opuszczenie grona moich znajomych". Albo ogólnopolski strajk czy protest w sprawie wysokich cen biletów na koncerty, które funduje nam pewna wielka agencja koncertowa. No wiem, trochę mnie poniosło, póki co takie problemy chyba nam nie grożą. 

                        Ja natomiast miałem duży problem z wybraniem 10 najlepszych płyt 2018. To był naprawdę udany muzycznie rok, więc wybrać, powiedzmy 50, proszę bardzo, ale 10? Jednak narzuciłem sobie żelazną dyscyplinę, dokonałem selekcji negatywnej i choć się mocno spociłem a ręka drżała przy skreśleniach to mamy ostatecznych zwycięzców. Przy czym słowo "najlepsze" może nie jest właściwe, lepsze będzie po prostu "ulubione". Oto ta dziesiątka (kolejność dowolna) wraz z krótkim uzasadnieniem.



MUDHONEY "Digital Garbage"





                               Jakie zespoły przychodzą wam na myśl, kiedy słyszycie słowo "grunge"? Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden? Bardzo dobrze, dostatecznie, jak powiedziałby dyrektor szkoły z filmu Stanisława Barei "Poszukiwany, poszukiwana". Oczywiście one uczyniły ten gatunek sławnym i popularnym przez pewien okres, jednak wcześniej byli oni, Mudhoney. I jako nieliczni z tej bajki przetrwali. Nigdy nie byli zbyt popularni, za to niesłychanie wpływowi. Jednak do mojej dziesiątki nie trafili za oczywiste zasługi, lecz za ostatni album. Klasyczny grunge'owy band nagrywa dla klasycznej wytwórni Sup Pop świetną, gitarową, brudną, garażową płytę, panowie cały czas w formie.





JANELLE MONAE "Dirty Computer"


                          Coś z zupełnie innej bajki, ale mieszczącej się jak najbardziej w moich upodobaniach. Czyli przedstawicielka soulowo-funkowego brzmienia, podanego jednak w bardzo nowoczesny sposób. Choć artystka nie boi się nawiązywać do klasyki, już na otwarcie płyty w tytułowym utworze otrzymujemy świetny duet z Brianem Wilsonem z Beach Boys. Mnie dużo radości zajęło też tropienie wpływów nieodżałowanego, genialnego Prince'a, a jest ich na płycie całkiem sporo (z zabójczym "Make Me Feel" na czele). Choć mimo tych zacnych wpływów Janelle Monae to na wskroś oryginalna wokalista, która po prostu w 2018 roku nagrała bardzo dobrą płytę.






ESBJORN SVENSSON TRIO "E.S.T.  Live in London


                                      Musi być też jazzowo. Przyznam, trochę oszukuję, ale tylko trochę. Bo to jest właściwie nowa płyta, jednak nie z premierowym materiałem. To zapis koncertu z 2005 roku, które E.S.T. dało w londyńskim Barbican Centre. Oni wtedy byli w szczytowej formie (i artystycznej i koncertowej) o czym miałem okazję przekonać się chwilę wcześniej, widząc ich w listopadzie 2014 roku na Międzynarodowym Festiwalu Pianistów Jazzowych w Kaliszu. I mogę otwarcie powiedzieć, że był to jeden z najważniejszych koncertów w moim życiu. Tragiczna śmierć Esbjorna Svenssona sprawiła, że nie dane już mi będzie zobaczyć ich razem na żywo, ale ta płyta przywołuje te najlepsze muzyczne (i nie tylko) wspomnienia.


                                                            





IDLES "Joy as an Act of Resistance"




                                     Punk's Not Dead? Jeżeli własnie taki to ja nie mam nic przeciwko! Taki, czyli brzmiący wyjątkowo świeżo i witalnie. Z nimi zresztą też mam koncertowe wspomnienia, pamiętam jak roznieśli swoją energią "Scenę Trójki" na Off Festiwalu w 2017 roku. Wtedy byli jeszcze słabo znani, zaraz po debiucie, teraz po wydaniu drugiej płyty w rodzimej Anglii bardzo ich chwalą. I ja muszę się z Wyspiarzami zgodzić. Bardzo dobry "angry band from U.K" z inteligentnym podejściem.








DEAFHEAVEN "Ordinary Corrupt Human Love"   


                                       

                                      Temat jeszcze dociążamy, no bo jak zakwalifikować ten zespół? Black metal, post-metal? Wszystkie etykietki, których użyjemy w przypadku Deafheaven trochę zawodzą. A już zawodzą w przypadku tej konkretnej płyty. Panowie z albumu na album ciągle się rozwijają i nie dają zaszufladkować. To momentami bardzo ostre, ale też niesłychanie (na swój sposób) nastrojowe i melancholijne granie. Na czele z "Night People" nagranym z gościnnym udziałem Chelsea Wolfe. Nie słuchać w zupełnej ciemności, bo można za bardzo ulec mrocznemu czarowi tej płyty. Aha, i też skojarzenie koncertowe, panowie dali jesienią w Warszawie jeden z najlepszych występów jakie widziałem w 2018 roku.





GLEN HANSARD "Between Two Shores"



                                  Tutaj już nie będzie skojarzeń koncertowych...choć może jednak. Glen Hansard zagra w maju dwa koncerty w Warszawie, a ja mam zamiar być przynajmniej na jednym z nich. Szczególnie po usłyszeniu tak znakomitej płyty jak "Between Two Shores".  Akurat twórczość tego irlandzkiego artysty śledzę od dawna, podobała mi grupa The Frames, podobał mi się film "Once" z oscarowym utworem "Falling Slowly", podobały mi się poprzednie jego solowe płyty. Nie inaczej jest z jego ostatnim albumem. Trochę folkowych, trochę rockowych brzmień, urzekające ballady ("Why Women", "Wreckless Heart"), akustyczne perełki (Movin' On). Wszystko to trochę w stylu i klimacie Vana Morrisona, co nie jest zarzutem tylko zdecydowanie mi pasuje.







JACK WHITE "Boardind House Reach"



                                     W swojej wcześniejszej recenzji tej płyty nawiązałem do skeczu Monty Pythona pt. "Dezorientacja kota". Bo nieźle pan Jack zdezorientował tym albumem swoich fanów. I mnie też. Napisałem wtedy coś w stylu, że postanowił zmylić trop, skręcić w boczną uliczkę, wpaść do przebieralni w sklepie, założyć perukę i dokleić wąsy. Jednym słowem Jack White spróbował być artystycznie kimś innym niż dotychczas. Bałem się czy to się na dłuższą metę uda. Nadal się trochę boję, ale muszę też przyznać, że całkiem niedawno wróciłem do tej płyty...i znakomicie się jej słucha! I o to w sumie chodzi, to co ja będę tutaj wybrzydzał i wydziwiał. 







THE BREEDERS "All Nerve"



                                         Niby się cieszę, że The Pixies istnieją, nagrywają, jednak bez Kim Deal, jak to śpiewają w pewnej piosence, "to już nie to samo". Jednak jak też mawiają, "nie ma tego złego..." i mamy oto taki dobry krążek. I to stworzony w składzie, który ostatnio był odpowiedzialny za nagrany ponad 25 lat temu "Last Splash". Album uznawany za jedną z lepszych i ciekawszych płyt lat 90. Ten najnowszy może tak klasycznego statusu nie osiągnie, ale w mojej pamięci pozostanie. Już sama wytwórnia dla której został nagrany budzi moją sympatię (4AD). "All Nerve" nie jest zbyt długa, trwa zaledwie niecałe 34 minuty, ale to dobrze, od początku do końca trzyma poziom i nie ma na niej wypełniaczy. Interesujące i inspirujące nawiązanie do alternatywnego grania z lat 90.


                                          





AVANTDALE BOWLING CLUB "Avantdale Bowling Club"



                                       Muszę przyznać, że wiele radości sprawia mi szukanie i wygrzebywanie jakichś nowych muzycznych wynalazków. O tym artyście nie wiedziałem wcześniej praktycznie nic. Nadal w sumie mało wiem...ale wiem jedno, to jest świetne! Jazzowo-hip-hopowy projekt gościa, który nazywa się Tom Scott, prosto z Nowej Zelandii. Więcej nie będę się rozpisywał, po prostu posłuchajcie tego co wrzucam poniżej, a całą płytę można znaleźć na bandcampie. Ja od jakiegoś czasu słucham namiętnie i nie mogę się oderwać.




CLUTCH "Book Of Bad Decisions"


                                Chciałbym to podsumowanie zakończyć z przytupem, a kto nie zapewni lepszego przytupu niż ci goście. Już od początku lat 90 panowie serwują porywającą (dla mnie) mieszankę stoner rocka, metalu, funku, bluesa i co tam jeszcze. Nie inaczej jest na tej płycie. Niby cięższe brzmienie, ale zagrane z niebywałym polotem. Plus poczucie humoru i dystans do siebie. Mam też takie wrażenie, że na "Book Of Bad Decisions" panowie swoje cięższe brzmienia doprawili jeszcze większą ilością funku, co sprawia, że album nieźle buja i można nawet przy nim (uwaga, będzie odważna teza) tańczyć. Poniższy utwór ładnie to ilustruje. Aha, nieustające podziękowanie za koncert  w 2016 na Off Festiwal, w trakcie którego prawie wyskoczyłem z trampek.  I to by było na tyle, mam nadzieję, że rok 2019 będzie muzycznie równie udany.