poniedziałek, 25 grudnia 2017

Ulubione płyty 2017 roku, zagranica.



10. The XX - "I See You"


Choć minął już prawie rok ( "I See You" wyszła 13 stycznia) od premiery, ta płyta cały czas dziarsko  towarzyszyła mi przez cały okres 2017. Jak wierny druh była ze mną w różnych sytuacjach. Otwierający album "Dangerous" był świetny na okres karnawałowy, "I Dare You" na wiosenno-letni, "Say Something Loving" jesienny. A taka genialna "Replica" była dobra o każdej porze. Najlepiej to wypada, kiedy Oliver Sim i Romy Madley Croft zaczynają swój wokalny dialog, ciągle emanują i hipnotyzują przewrotną zmysłowością. Dobra, mają u mnie mały minusik za długość (a właściwie powinienem powiedzieć "krótkość") koncertu na Open'erze 2017. Nie jest to jednak w stanie przesłonić (wielkiego jak przewaga Barcelony w lidze hiszpańskiej) plusa za "I See You".



9.  The War on Drugs - "A Deeper Understanding"


Mam taką pewną swoją teorię. Nie jest spiskowa, za to sentymentalna. Otóż śmiem twierdzić, że jeżeli czyjeś dzieciństwo przypadło na lata 80, to ta epoka zostanie w człowieku na zawsze. Epoka popkulturowych kontrastów. Wartościowych i totalnie kiczowatych. Skarbnica z której w naszych czasach można czerpać pełnym garściami. I jeżeli na polu filmowym ostatnio robi to choćby serial "Stranger Things", to muzycznie elegancko wpisuje się ten klimat The War on Drugs. Nie da się uniknąć porównać do The Waterboys, Dire Straits, Boba Dylana, Bruce'a Springsteena i kilku innych ale...No właśnie, na końcu zawsze zostaje sama muzyka. A na "A Deeper Understanding" mnóstwo dobrej muzy, bez względu, kto jakim sentymentem jaką epokę darzy.



8. Ghostpoet - "Dark Days + Canapes"



Umarł król, niech żyje król! No dobra, nie przesadzajmy, Tricky ma się dobrze i nagrywa przyzwoite rzeczy, ale w tym roku bardziej zerkam jednak na tego artystę. Zresztą Ghostpoet już ma swoją renomę, jego debiut płytowy z 2011 roku był nominowany do prestiżowej nagrody Mercury Prize. Natomiast mnie pochłonął jego najnowszy album, idealne połączenie elektroniki z gitarowym podejściem i wyjątkowym wokalem. Odwołania do klimatów trip-hopowych też są najbardziej na miejscu, szczególnie jeżeli na płycie udziela się Daddy G z Massive Attack. Posłuchajcie tego killera poniżej. Jeżeli ktoś się nie zetknął to informuję, że cała płyta jest na podobnym poziomie. Gdzieś przeczytałem opinię w stylu: "the Nick Cave of hip hop?". Ładnie powiedziane, ale nie do końca prawdziwe. Gość zdecydowanie wyznacza swoją własną trasę.





7. Otis Taylor - "Fantasizing About Being Black"



Otis Taylor, dobrych bluesmanów było wielu, jednak ja się będę upierał, że to jest jeden z tych bardziej oryginalnych na tle tego szacownego, lecz konserwatywnego gatunku. I teraz nagrał więcej niż bardzo dobry album. Począwszy od gorzko-sarkastycznego tytułu płyty, który wyznacza całość kierunku. Kierunku, który już określa pierwszy utwór na płycie "Twelve String Mile". Historia człowieka, który wie, że jest niewidzialny. I niedługo będzie martwy. Wystarczy wsłuchać się w tekst:"I'm alive now/ be dead soon/A big black man, got dark, dark eyes /Big, big man, got dark, dark skin/Nobody sees me". Tylko dlatego, że ma taki, a nie inny kolor skóry. Ta płyta trafia do mnie bardziej niż parę razem wziętych filmów o niewolnictwie. To nie wszystko. Bo muzycznie jest też inaczej. Trochę Nowego Orleanu, jazzująca trąbka. Sam Otis Taylor określa swój styl nazwą "trance blues". Zgadzam się. Na tle podobnych bluesowych klimatów on jest inny. Zabija konkurencję.





6. The National - "Sleep Well Beast"



Mieli swoje 5/15/20 minut sławy przy albumie "High Violet". Nagle wszyscy docenili ich melancholię. Jednak łaska pańska na pstrym koniu jeździ, więc przy następnym "Trouble Will Find Me" zaczęło się marudzenie. Bo się formuła wyczerpuje i tak dalej. Dla mnie się nie wyczerpuje. Ani fantastyczny wokal Matta Berningera, ani wspaniałe teksty, które napisał razem z żoną. Ani ta melancholia, która, o dziwo, nie wciąga mnie w otchłań, tylko karze włączyć tę płytę jeszcze raz. I jeszcze raz.




5. Tony Allen - "The Source"


Przyznam się szczerze, że bliżej tego Pana poznałem przy okazji projektu i płyty The Good, The Bad, The Queen, gdzie swoje palce maczali Damon Albarn, Paul Simonon, Simon Tong. Lepiej późno niż później. Urodzony w Nigerii perkusista współpracujący przed laty z taką legendą jak Fela Kuti. Gość o którym sam Brian Eno mówi , że to "perhaps the greatest drummer who has ever lived". I ten gość w wieku 77 lat nagrywa świetną płytą dla legendarnej wytwórni Blue Note, gdzie afrobeat i afrofunk fantastycznie łączy się z jazzem.




4. Algiers - "The Underside of Power"






Zakumplowałem się z nimi już przy okazji debiutu. W tym roku wrócili jeszcze mocniejsi. Bo to połączenie nowo-falowej zimy w stylu Joy Division z soulowo-gospelowym żarem/wokalem robi piorunujące wrażenie. Chwalcie, udostępniajcie, bo są wyjątkowi, a mam wrażenie, niedoceniani.



 

3. Oxbow - "Thin Black Duke"



Jakby kiedyś powiedział któryś z komentatorów sportowych, tych od skoków, przeskoczyli Małysza! Totalne zaskoczenie. Zaraz kapeli stuknie 30-tka, coś tam sobie dłubią od lat na niezależnym boku, a tu takie coś. Genialna płyta, o której pewnie wielu się nie dowie. Niby mocne granie, noise, hardcore. Ale też jazz, muzyka klasyczna. Tęsknisz za The Jesus Lizard, Rollins Band? Już nie musisz. Mało tego, dodają jeszcze więcej. Przekroczyli skalę.





2. Queens of The Stone Age - "Villains"


Mam wrażenie, że z tą płytą wiążą się pewne nieporozumienia. Z jednej strony płyta zbiera  świetne opinie i jest w czołówce we wszystkich liczących się podsumowaniach. Z drugiej strony wśród znajomych, których opinię bardzo cenię, zbiera ona potężne cięgi. Ujmę to w ten sposób. QOTSA to nie AC/DC (z całym szacunkiem do AC/DC) i nie nagrywa identycznych płyt, więc drodzy moi, mówię tak: już nigdy nie będzie drugiego "R" i "Songs for the Deaf". Bo Josh może wszystko, nawet Marka Ronsona poprosić o pomoc. A jeżeli taka petarda jak otwierający płytę utwór "Feet Don't Fail Me" nie robi na was wrażenia, to ja się poddaję. Ok, z tym, że Josh może wszystko przesadziłem. Zachował się jak palant i mam nadzieję, że w nowym roku będzie bez pajacowania i gwiazdorzenia, za to świetnie koncertowo (widzimy się na Torwarze).




1. LCD Soundsystem - "American Dream"


Wszystkie spory pogodzi ten album. Wyprzedzający o parę długości resztę konkurencji. Pamiętam, kiedy James Murphy z ekipą zmajstrowali w 2010 album "This Is Happening". Nie było pewne, czy coś jeszcze stworzą. Stworzyli. Kiedy album zaczyna się świetnym, elektronicznym  "Oh Baby" wiesz, że będzie dobrze. Jednak kiedy słuchasz drugiego "Other Voices", to wiesz, że masz do czynienia z czymś na kształt "Remain in Light" Talking Heads. Wyjątkowa sprawa.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz