piątek, 1 kwietnia 2016

Charles Bradley - Changes

Zawsze miałem wrażenie, że soul i funk to gatunki, które w Polsce niespecjalnie trafiają na podatny grunt. U nas przy jazzowych improwizacjach, metalowych wyziewach, alternatywnych rurkach, progresywnych pasażach, elektronicznych krajobrazach, nowych brzmieniach czy hip-hopowych wygibasach sprawiają wrażenie brzydszej koleżanki lub brzydszego kolegi siedzącego w klasie w ostatniej ławce, lub podpierającego ścianę w ciemnym kącie na przerwie. A gdyby tylko dać im szansę, podejść, zagadać, wtedy szybko odkrylibyśmy ich bogate wnętrze. Czyli właśnie soul-duszę.

I tutaj z pomocą przychodzi nowa płyta Charlesa Bradleya, która daje nam taką szansę. Pytanie pierwsze: z czym nam się kojarzy retro soul czy funk? W kraju, gdzie przykładowo taki Steve Wonder zostanie dużo bardziej zapamiętany z dancingowego "I Just Called To Say I Love You" niż ze swoich, pełnych żaru, płytowych petard z lat 70, sytuację może obronić chyba tylko James Brown. Ale jego już niestety wśród nas nie ma.  To już bez następnych pytań pokuszę się o stwierdzenie, że na tę chwilę w tym gatunku na mieście rządzi Charles. Gość z ciekawą biografią, po przejściach, trochę potłuczony przez życie, który swoją pierwszą płytę wydaje w 2011 roku, będąc już po sześćdziesiątce! W chwili, gdy niektórzy artyści myślą o emeryturze on dopiero rozwija żagle i nabiera...nie, nie wody, nabiera tempa i nagrywa swoją drugą płytę "Victim of Love" (2013). Teraz prawie idealnie równo po trzech latach mamy premierę jego kolejnego albumu "Changes". Wcześniej ukazał się singiel o tym samym tytule, będący coverem utworu Black Sabbath. Artysta specjalnie przy nim nie gmerał, natomiast tradycyjnie po swojemu ostro wokalnie dorzucił do pieca. A jaka jest cała płyta?

Rewolucji nie ma, ale kto chciałby w jego przypadku rewolucji? Na szczęście nie ma też bolesnej stagnacji. Zaczyna się po amerykańsku, patriotycznie, od krótkiego wstępu "God Bless America". Właściwa jazda następuje od zadziornego, lekko jammującego "Good to Be Back Home". Duże wrażenie robi "Ain't Gonna Give It Up", dla mnie chyba najlepszy na płycie. Taki przybrudzony funk zabarwiony (raczej niewystępującym na jego wcześniejszych płytach) delikatnym elektronicznym barwnikiem. Równie odświeżające wrażenie robi momentami zbliżający się w stronę rockowego grania w stylu The Black Keys "Ain't It a Sin". "Things We Do for Love" to z kolei dużo podrygującej radości z chórkami i dęciakami, które zresztą pojawiają się na całej płycie. Frakcję ballad oprócz "Changes" najlepiej reprezentuje "Nobody But You". Mógłbym tak jeszcze opisywać utwór po utworze, jednak muszę pamiętać, żeby nie stracić z pola widzenia tego co najważniejsze na tej płycie. Czyli głosu. A właściwie GŁOSU. Przepełnionego żarliwością i miłością, ale też bólem człowieka, który dostał od życia parę kopów. Charles Bradley potrafi wyjątkowo przekonująco te uczucia wyrazić. Ja mu ufam, dlatego uważnie z przyjemnością słucham.
I pamiętajcie: happy people have no stories.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz