czwartek, 7 kwietnia 2016

"Anomalisa" - (nie)rutynowa sprawa




Ten film miał premierę w Polsce pod koniec stycznia, ja dorwałem go niedawno, a właściwie to on dorwał mnie i nie chce puścić. Gorączkowo zacząłem szukać winnego tego stanu i zidentyfikowałem go w osobie współreżysera i scenarzysty filmu, Charliego Kaufmana. Ale mogłem się tego spodziewać. To ten sam gość, który właśnie jako scenarzysta poprowadził mnie za rączkę prosto do głowy wiadomego aktora w "Być jak John Malkovich", albo ostro pogrzebał mi w umyśle "Zakochanym bez pamięci".

Co takiego wykombinował teraz? Mamy do czynienia z facetem w mocno średnim wieku, który teoretycznie ma szczęśliwe życie, udaną rodzinę i pracę. Jednocześnie czuje, że grzęźnie w bagienku rutyny. Wszystko dla niego jest powtarzalne, wszyscy dookoła są (dosłownie!) tacy sami, nudni i przewidywalni. Sytuację zmienia pewne zdarzenie i konkretna osoba.

Dla tych co nie widzieli, nie ma obaw, nie będę opisywał i streszczał całej fabuły, natomiast skupię się na paru wydarzeniach, które przejdą do mojej prywatnej historii kina. Pierwsze to tzw. "scena miłosna", najbardziej przejmująca jaką widziałem od lat. Romantyczna, nieporadna, wzruszająca, żenująca, zajmująca, niepotrzebne skreślić. Albo nie, lepiej wszystkie te określenia zostawić, właśnie dlatego, że oddają złożoność sytuacji. Fantastycznie odegrana, mimo, że "Anomalisa" to (wyrazista i realistyczna, bardzo dobrze zrobiona pod względem technicznym) animacja lalkowa!

I tutaj przechodzimy do drugiego wydarzenia, czyli gry aktorskiej. Głosu postaciom użyczyło trzech aktorów. David Thewlis, stara, dobra, brytyjska szkoła. Tom Noonan, wspaniały aktor charakterystyczny, który  jednak głównie zostanie pewnie zapamiętany z licznych ról świrów i psychopatów. I zupełnie fenomenalna Jennifer Jason Leigh. Wydawało się, że ta popularna w latach 80 i 90 aktorka zawodowo najlepsze lata ma już za sobą, a ona nagle wyprowadza dwa zaskakujące, potężne ciosy. Wspomnę tu najpierw o roli wściekłego, przebiegłego i okrutnego babsztyla w "Nienawistnej ósemce" Quentina Tarantino. Tutaj natomiast mamy do czynienia z zupełnie odmiennym zadaniem aktorskim, rolą Lisy, z jednej strony uosobieniem dobroci i nieporadnej poczciwości, a z drugiej wyjątkowości. Jennifer Jason Leigh przy pomocy swojego głosu czyni tutaj cuda. Jej melancholijna wersja "Girls Just Want to Have Fun", hiciora najbardziej znanego z wykonania Cyndi Lauper, zupełnie wywróciła do góry nogami postrzeganie przeze mnie tego utworu. Co się stało, to się nie odstanie, od teraz tekst tego utworu ma dla mnie też drugie, mniej wesołe znaczenie.

Wracając do samej opowieści, to zostało mi po niej w głowie jednak coś więcej niż przekonanie o wyjątkowo oryginalnym spojrzeniu na raczej wyświechtany temat, jakim jest kryzys wieku średniego. Czy jesteśmy skazani na to, że już na zawsze będzie nam towarzyszyła w tym życiu ( i pogłębiająca się wraz z wiekiem) tęsknota za czymś innym, ułudą, ideałem, a może straconymi złudzeniami? I czy w związku z tym warto się szarpać i poszukiwać jakiejś anomalii (Anomalisy), która przełamie krąg powtarzalności i życiowego uwikłania w schematy? Może nie tak maniakalno-zabójczo-radykalnie jak np: bohater utworu Toma Waitsa "Frank's Wild Years", ale po swojemu próbować. Mówiąc szerzej i metaforycznie, szukajmy, choćby tylko od czasu do czasu, "Anomalisy" w naszych głowach, sercach, duszach.

2 komentarze: