wtorek, 21 czerwca 2016

Red Hot Chili Peppers - The Getaway Papryka z widokiem na morze.


Mocno mnie panowie zmęczyli poprzednim albumem "I'm with You". Pamiętam, że musiałem po przesłuchaniu długo leczyć się "Blood Sugar Sex Magic", "Mother's Milk" a nawet cofnąć się jeszcze do "Freaky Styley", żeby przypomnieć sobie za co ich właściwie lubiłem i dlaczego byli dla mnie tak ważni. Oj, potrafiły ptaszki kiedyś wylecieć z gniazda (a właściwie ze skarpet) i unieść się wysoko. Nie czekałem więc na nowe RHCP z jakimś wielkim utęsknieniem, ale pewnej rehabilitacji jednak oczekiwałem.

Przesłuchałem i odetchnąłem. Co ciekawe brzmienie nadal jest dość łagodne. Mimo to różnica między albumami jest taka, jak między poceniem się i wąchaniem wbrew własnej woli przyklejonego do ciebie współpasażera  w zatłoczonym autobusie w upalny letni dzień, a poceniem się w trakcie upojnej nocy z piękną osobą towarzyszącą. Czyli wychodzi na to, że przyjemności jest zdecydowanie więcej.

Bo jest więcej cukru w cukrze, czyli tego co panom kiedyś świetnie wychodziło. Od początku rządzi funkowe bujanie. Pierwsze dwa, tytułowy "The Getaway" i "Dark Necessities" wysoko niosą swoją przebojowością i bezpretensjonalnością. Niewymuszony urok, jakiego dawno u RCHP nie słyszałem. Jeżeli do tego damy następny, trochę bardziej zadziorny (przynajmniej na początku) "We Turn Red" robi się obiecująco. Niestety, żeby nie było za słodko, za moment przynudzają balladą "The Longest Wave". Tak, tęskni się do ich dawnych "wolniaczy". Sytuację próbuje ratować bardziej rockowy, dozujący napięcie "Goodbye Angels". Jednak tak naprawdę poziom endorfin się podnosi, gdy wracamy do funkowego uniformu w "Sick Love" (słodko-kwaśny, seksowny kawałek) i tanecznego "Go Robot". Są też na płycie przedstawiciele trochę bardziej agresywnego podejścia, udany "Detroit" i momentami najostrzejszy jaki im wyszedł od ładnych paru lat, pokręcony i paprykowy "This Ticonderoga". Pod koniec płyty gdy dostajemy dwa wolniejsze i spokojniejsze utwory ("Encore" i "The Hunter") napięcie niestety trochę siada. Ostatnim numerem jest jednak znakomity, lekko psychodeliczny "Dreams Of A Samurai" z tłustym basem i wyrazistą gitarą, świetne zamknięcie płyty.

Wychodzi na to, że minusy nie przesłaniają plusów. Do tego bardzo dobra produkcja, pan Burton czyli Danger Mouse już się o to postarał. Dosypał Papryczkom jeszcze więcej basu. Wiem, Flea ze swoim instrumentem to nieodłączna część RHCP, jednak miałem wrażenie, że ostatnio było go jakby trochę mniej. Tu jego obecność wali po uszach porządnie i bardzo dobrze.

"The Getaway" to naprawdę wyluzowana i imprezowa płyta. Bez silenia się na "klasyczność i ponadczasowość". Czuję się jakby panowie zaprosili mnie na niezobowiązujące party na które nie muszę wbijać się w garnitur. Wchodzę, biorę drinka i idę na hamak albo na parkiet, bez ciśnienia. Aha, muszę dodać, że to impreza w chacie z widokiem na morze, bo przecież za chwilę widzę się z nimi w Gdyni na Open'erze. Wywróżyłem sobie z czerwonej papryki, że kilka utworów z tej płyty może fantastycznie sprawdzić się koncertowo.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz