Red Hot
Chili Peppers – I’m With You
Długo panowie kazali czekać na swoją nową płytę.
Przypominam, że ostatnia, „Stadium Arcadium” ukazała się w maju 2006 roku.
Minęło więc sporo czasu a w zespole zaszła poważna zmiana. Gitarzystę Johna
Frusciante zastąpił Josh Klinghoffer. Nie jest to ktoś zupełnie nowy, ponieważ
wspomagał on Red Hot Chili Peppers w trakcie ostatniej trasy koncertowej (można
było go również oglądać m.in. 3 lipca 2007 roku na pamiętnym koncercie w
Chorzowie). Jednak odejście tak ważnej osoby dla zespołu jak John Frusciante
musi mieć swoje konsekwencje. Można więc stwierdzić, że Red Hot Chili Peppers
otwierają nowy rozdział w swojej długoletniej historii.
Jeszcze przed wydaniem
płyty światło dzienne ujrzał pierwszy singiel „The Adventures of Rain
Dance Maggie". Niestety, po wysłuchaniu tego utworu lekko się
zaniepokoiłem.
Grupa brzmiała jakby uszło z niej powietrze. Niby na
początku pojawia się pulsujący bas, ale
dalej wrażenie psuje słaby i wymuszony refren przez co numer brzmi jak banalna
piosenka pop. Jednak jeden utwór to przecież nie całość więc pozostało jedynie
czekanie na premierę płyty.
Jak więc wygląda całość? Początek jest obiecujący choć jak
na Red Hot Chili Peppers dosyć dziwny. Pierwszy numer na płycie, „Monarchy of
Roses" mimo gitarowego początku brzmi
bardzo tanecznie. Jednak dzięki swojej energii i przebojowości może się
podobać. Następny, „Factory Of Faith" zaczyna się jakby Red Hot Chili
Peppers zamierzali wrócić do grania funkrocka natomiast refren brzmi już bardzo
popowo. Trzeci utwór na płycie to
„Brendan's Death Song". Tak jak niezbyt podobały mi się ballady na
ostatnich płytach zespołu ponieważ
często były mdłe i nijakie tak ta naprawdę się broni. Świetny klimat,
duży ładunek emocji i bardzo dobry wokal Kiedisa. To bardzo osobisty utwór,
poświęcony przyjacielowi zespołu, który nazywał się Brendan Mullen. Był on
właścicielem klubu, artystą i pisarzem muzycznym, który bardzo pomógł
w początkach kariery Red Hot Chili Peppers.
Na tym właściwie
mógłbym skończyć pisanie bo po wysłuchaniu reszty naprawdę niewiele zostaje w
głowie. Być może jeszcze "Ethiopia" i "Look Around" jakos
się bronią, natomiast reszta jest niezbyt udaną wycieczką do krainy pop.
Najbardziej uderzyło mnie to jak mało na tej płycie jest gitar. Nie
oczekuję może po nich funkrockowej
petardy jaką była klasyczna już płyta „Blood Sugar Sex Magik”, natomiast w tym
łagodzeniu brzmienia poszli, moim zdaniem, za daleko.
Dla mnie jako starego fana Papryczek wyjątkowo przykre jest to, jak często z tego
albumu wieje nudą. Może byłoby lepiej gdyby ta płyta była trochę krótsza.
Zawsze będę z przyjemnością wracał do tak wspaniałych płyt Red Hot Chili Peppers jak „Mother's Milk” ,
„Blood Sugar Sex Magik” czy choćby „Californication” natomiast „I'm With You” (z kilkoma wyjątkami) chyba pozostawi mnie obojętnym.