1.
Swans – „To Be Kind"
Powiedzieć, że Michael Gira z ekipą są jak wino, im starsi tym lepsi,
trochę jest chyba nie na miejscu. Bo Swans nigdy nie nagrywali słabych płyt.
Może czasami trudne w odbiorze, szorstkie i
na pozór nieprzyjazne, ale zawsze warte przesłuchania. Prawdą jest jednak,
że ostatnie dwie są przykładem twórczego, kreatywnego, całościowego myślenia o
muzyce i łamania wszelkich schematów. Najnowsza, „To Be Kind” to dwugodzinna,
szalona, pełna przygód i pułapek podróż przez dźwięki stworzone przez szamana
Girę i towarzyszących mu muzyków. Nie jest to łatwa i lekka przejażdżka,
wrócisz z niej poobijany, ale szczęśliwy, że przeżyłeś, i bogatszy o parę doznań. Płyta roku.
2. Wovenhand – „Refractory Obdurate"
Czy David Eugene Edwards to nawiedzony
kaznodzieja? Raczej nie, z wywiadów, które z nim przeczytałem wyłania się obraz
sympatycznego artysty mającego bardzo silną wiarę i więź z Bogiem. Cała płyta
przesiąknięta jest duchowością i aż kipi od emocji. Muzycznie to już prawie
całkowite odejście od akustycznych brzmień, na rzecz mocniejszych, gitarowych,
z lekko industrialnym klimatem. Będąc jeszcze pod wrażeniem jego tegorocznego
wrocławskiego koncertu, słuchając tej płyty częściej spoglądam w niebo.
3. Gallon Drunk – „The Soul Of The Hour”
Autorzy
być może największego płytowego zaskoczenia tego roku. Grupa działająca już
dwadzieścia parę lat, szanowana i doceniana, mająca na koncie kilka
udanych krążków, ale nigdy na pierwszej linii frontu. I tak się jakoś składa, że panowie
prawdopodobnie właśnie teraz nagrali swój najlepszy album. I nieważne, czy to jest hipnotyzujące, prawie
dziesięciominutowe „Before The
Fire”, wściekłe „ The Dumb Room”, czy
jeden z najważniejszych dla mnie utworów 2014 roku, tytułowy powalający „The
Soul of the Hour” . Jak już się zacznie słuchać, nie można się od tych dźwięków
oderwać.
4.
Robert
Plant and The Sensational Space Shifters – “Lullaby and…Ceaseless Roar”
Zamiast spiknąć się znowu z dwoma
kolegami z Led Zeppelin, odbyć wielką trasę po całym świecie i po prostu odcinać
kupony od wspaniałego dziedzictwa tej kapeli, on robi takie rzeczy jak ta
płyta. I bardzo dobrze robi! Już pierwszy utwór
zapowiada, że będzie ciekawie. Tradycyjna melodia „Little Maggie” niby
podana na folkowo, jednak z silnym triphopowym posmakiem, daje mocno
ekscytujący efekt. Dalej na płycie słychać wpływy brzmień prosto z Afryki, jest
też bardziej klasycznie rockowo. Jednak przede wszystkim jest porywająco od
początku do końca.
5.
The War on Drugs – „Lost in the Dream”
To nic, że
pojawiają się skojarzenia z The Waterboys. Bo nie mamy do czynienia z jakimś
topornym zżynaniem, czy podrabianiem, ale raczej ze szlachetnym podobieństwem. Adam Granduciel ze znanych
od dawna klocków stworzył nową, trwałą,
klasyczną i stylową budowlę.
6. Royal Blood – „Royal Blood”
Rock nigdy nie umrze, skoro na świecie ciągle
pojawiają się tacy młodzi zapaleńcy jak oni, i przy pomocy basu i perkusji
rozwalają system i konkurencję. Sami przyznają, że duży wpływ na nich miał Them
Crooked Vultures, co chyba się zgadza, bo słychać i Queens of The Stone Age,
Foo Fighters, czy Led Zeppelin. Ale nieważne jakie wpływy, bo panowie po prostu
brzmią na swoim debiucie surowo, mięsiście i od samego początku wiedzą o co w
takim graniu chodzi.
7.
Sohn – „Tremors”
Jak mawiali klasycy, teraz będzie coś z zupełnie innej
beczki. Elektronika z duszą. I to nawet w sensie dosłownym, bo Christopher Taylor, czyli Sohn,
dysponuje ciepłą soulową barwą głosu, która dla mnie idealnie współgra z
ascetycznymi i syntetycznymi, ale romantycznymi dźwiękami. Płyta została wydana przez 4AD,
być może dosyć odważnie to
zabrzmi, ale ten album momentami poziomem dorównuje tym najlepszym wydanym przez tę wytwórnię w latach 80.
Minimalistyczny elektro-soul dla wrażliwych.
8. Jack White – „Lazaretto”
Na Jacku tradycyjnie można polegać. Nie wiem z kim podpisywał pakt i jaka
była umowa, ale tak się składa, że czego się muzycznie nie dotknie, to jest to
zawsze na wysokim poziomie. Na swojej drugiej solowej płycie znowu nas zabiera
w podróż przez różne gatunki muzyczne, rock,
funky, folk, country czy blues. I wszystko to idealnie spięte we
współczesną klamrę. Talent i niesamowita charyzma. U mnie dodatkowy punkt za
świetny tegoroczny koncert na Open’erze, i za takie utwory jak „Lazaretto”,
„High Ball Stepper”, czy „Would You Fight for My love” . Bo w trakcie ich
słuchania mam ochotę wyrzucić telewizor przez okno, a następnie wyskoczyć zaraz
za nim, ale nie po to, żeby spaść, tylko pofrunąć.
9. Nothing – „Guilty of Everything”
Płyta nagrana dla wytwórni Relapse Records, która specjalizuje się w
cięższym graniu, czyli stoner, doom, hardcore, tego typu rzeczy. Ale tutaj
będzie jeszcze trochę inaczej. Witajcie ponownie w latach 90! Niech znowu
rządzi ściana dźwięku jak u My Bloody Valentine połączona z zagrywkami a’la Dinosaur
Jr. Momentami ostro, momentami delikatnie, ale zawsze potężnie i z
melancholijnym wokalem. Wbrew pozorom nie jest to reanimowanie trupa, tylko
świetny debiut panów z Nothing. Brawo za odświeżenie formuły, głośniki charczą,
a ja się cieszę.
10. Mark Lanegan
Band – „Phantom Radio”
Na „Phantom Radio” pan Mark już praktycznie całkowicie
(z małymi wyjątkami) przeszedł na syntezatorową stronę mocy. I to takiej mocy
mającej swoje korzenie w latach 80. Ryzykowne posunięcie, bo może stracić
dawnych fanów, nie zyskując przy tym nowych. Na szczęście nie jest to zwrot w
stronę jakiegoś błahego popu, słychać ambitniejsze poszukiwania (momentami
lekko unosi się duch krautrocka). I ta próba odnalezienia się na nowym polu
jest moim zdaniem udana. Wokalnie natomiast bez zmian, nadal jest to
mistrzostwo świata i okolic.
1.
Skalpel – „Transit”
Mniej więcej dekadę temu swoje złote najlepsze chwile przeżywało granie nu jazzowe, a oni właśnie wtedy byli w
Polsce najlepsi w te klocki. Po reaktywacji, w tym roku przypomnieli się nową
płytą, którą trudno włożyć w jakieś sztywne ramy, bo jest elektronicznie,
jazzowo i niczym soundtrack z jakiegoś intrygującego filmu. Panowie operują
różnymi barwami i klimatami, przy czym nie rozłazi się to w szwach. Mój prywatny zwycięzca w kategorii,
„najbardziej intrygująca polska płyta do wielokrotnego odkrywania”
2.
Fisz
Emade Tworzywo – „Mamut”
Właściwie nigdy się do końca nie mieścili się w konkretnych hip-hopowych
ramach, teraz jednak naprawdę dosyć mocno wystrzelili w kosmos. Dla mnie,
lubiącego różne gatunki i style, ta
płyta pokazuje, że dobre zbilansowanie i wymieszanie różnych składników może przynieść świetne efekty. Już pierwszy numer na płycie, „Pył” porywa
elektroniczno-funkową pulsacją. Kolejny utwór
„Bieg”, to taki hip-hop, który
najbardziej lubię (nasunęły mi się
skojarzenia z tym, co robi Common albo The Roots). Mógłbym tak właściwie po
kolei wymieniać, bo na „Mamucie” nie ma
słabych punktów, a takie „Ślady” zostaną
w historii polskiej muzyki na dłużej. W
tym roku miejsce na podium.
3. Decapitated – „Blood Mantra”
Bardzo lubię mrok i czerń, jednocześnie nie przepadam za otoczką, taką
powiedzmy, odpustowo –satanistyczną. Natomiast ta płyta idealnie trafia w moje
oczekiwania odnośnie ciężkiego grania. Panowie z sensem i polotem walnęli aż
miło. Dodatkowo są otwarci na inne brzmienia, przez co jest oryginalnie i
nieschematycznie. Mimo silnej
konkurencji w tej wadze, to oni
wygrywają.
4. Organek – „Głupi”
Możliwe, że gdzieś w polskich garażach w pocie czoła ćwiczą tysiące kapel
, w myśl zasady, że ma być wrażliwie, ale też rockowo i surowo, oby tak było.
Natomiast w tym roku najlepiej w ten nurt wpisuje się ta płyta. Tomasz Organek wie jak uderzyć we właściwą strunę. Razem ze swoim zespołem
czerpią z tradycji począwszy od klasyków
bluesowych poprzez The Doors aż do
Jacka White’a. A tak w ogóle
jestem fanem takiego szorstkiego, organicznego podejścia, więc ta płyta nie miała wyjścia, musiała się tutaj
znaleźć.
5.
Lunatic Soul – „Walking on a
Flashlight Beam”
Choć bardzo szanuję i doceniam Riverside, jakoś tak się złożyło, że
bardziej działa i trafia do mnie ten
projekt Mariusza Dudy. To jest trochę
inna stylistyka niż macierzystego zespołu artysty i może więcej miejsca na
muzyczne poszukiwania, takie, które lubię. Sporo momentami niepojących, ale
jednocześnie ciepłych dźwięków. Gasimy
światło i odpływamy.
6. Pustki – „Safari”
Lekkość, zwiewność, dobre melodie,
wszystko to występuję na tej płycie w nadmiarze, ale nie mdli. To są po prostu
bardzo dobre piosenki, nie ma silenia się na „alternatywność” , i jeżeli tak ma
wyglądać polski szlachetny pop, to ja jestem za. Odrębną wartość stanowią
teksty, w których widać bardzo udaną zabawę słowem. Ja za same wersy takie jak „gdy
usłyszysz statki na niebie, siedem razy
spluwaj za siebie”, „zabawię się dziś twoją głową, tylko powiedz jeszcze słowo”
albo „dzieli nas wszystko, łączy miłość i papierosy” mam ochotę przyznać im
medal.
7. Skubas – „Brzask”
Moda na indie-folk spowodowała, że nagle wszędzie się
zaroiło od smutnych pań i panów z gitarami. I bardzo dobrze, że ludziska
tworzą, zamiast wino po bramach trąbić, natomiast taka ilość grozi tym, że jest
zwiększony poziom nudy i przewidywalności. Jednak to nie dotyczy Skubasa, on
potrafi na swojej drugiej płycie zadbać o różnorodność. To nadal jest ten styl
za jaki go polubiłem, natomiast widać, że cały czas artysta poszukuje,
momentami jest dosyć szorstko, ale równocześnie poetycko. Dodatkowo duży plus
za utwór „Nie mam dla Ciebie miłości”.
8. Artur Rojek – „Składam się z ciągłych
powtórzeń”
Pierwszy singiel , czyli utwór „Beksa” jakoś do mnie nie przemówił.
Dodatkowo sprawę psuła nachalna promocja tego numeru. Na szczęście radio lub
telewizję można wyłączyć, a zamiast tego posłuchać bez uprzedzeń całej płyty.
Świetna osobista, wręcz intymna wypowiedź dojrzałego artysty. Odejście z Myslovitz
pewnie nie ucieszyło zbytnio fanów tego zespołu, ale jeżeli się nagrywa takie
płyty, to moim zdaniem jednak warto było.
9. Natalia Przybysz – „Prąd”
Jak nazwać to, co dzieje się na
ostatniej płycie Natalii? Zawsze było u
niej słychać soulowe ciągoty, teraz jest też rockowo. Ale tak w stylu lat
60/70. Jest dużo odnośników do opartego na bluesie amerykańskiego grania, jest
też nawiązanie do polskiej klasyki w tym
stylu (covery utworów Czesława Niemena i Miry Kubasińskiej). I co najważniejsze, jest tytułowy „Prąd” , po
prostu są emocje. Mimo zanurzenia w
przeszłości brzmi autentycznie i świeżo.
10. Luxtorpeda – „A morał tej historii
mógłby być taki, mimo, że cukrowe, to jednak buraki”
Za postawę, za zaangażowanie, za
sensowny i spójny przekaz i za walkę o wartości. Muzycznie króluje
raczej oldschoolowe ciężkie granie połączone z rapem, ale to nie znaczy, że
jest sztampowo. Zresztą opisywanie muzyki Luxtorpedy jest bez sensu, ich styl jest od razu rozpoznawalny. Oczywiście istnieje obawa, co dalej i czy ta
ścieżka nie okaże się w przyszłości ślepą uliczką. Mam nadzieję, że nie wpadną
w pułapkę powtarzalności. Ja tam im, i ich pozytywnej energii kibicuję.