Środa
Zacząłem od NATALII PRZYBYSZ i to było bardzo dobre rozpoczęcie. Swego
czasu parę razy przecięły się moje koncertowe drogi z SISTARS i zawsze byłem
zadowolony. Teraz już inne czasy i inna muzyczna bajka, ale równie dobra.
Później na głównej scenie MODEST MOUSE. Upał, pełne słońce, pogoda na smażenie
kiełbasek, a nie na porządny rockowy koncert. Czyli brak klimatu i do tego
kłopoty z nagłośnieniem i ekipa mimo starań poległa. Razem z kumplem ratowaliśmy się ucieczką do
namiotu na CHETA FAKERA, który też specjalnie poziomu nie podwyższył, choć jego wersja pewnego hiciora R’n’B „No Diggity”, rozwalająca i powalająca. J W tym roku Alter Stage
(zamiast otwartej sceny) był drugim namiotem i to był bardzo dobry pomysł. Tam
przeżyłem swój jeden z najważniejszych koncertów, czyli w akcji pan FATHER JOHN
MISTY. Ojczulek ma przed sobą wielką przyszłość.
J Jest w takiej formie
jak jego ostatnia płyta, czyli światowej. Charyzma i poczucie humoru. Później
powrót na Tent Stage i kolejna potężna bomba, czyli ALABAMA SHAKES! Na bogato,
z chórkami, ale i tak daleko poza namiot, za góry i za lasy i w kosmos unosił
się głos pani BRITANNY HOWARD. Ciarki. A na głównej scenie ALT-J, widziałem ich
drugi raz i drugi raz mnie nie porwali, zostanę przy ich świetnych płytach. A
na koniec tego dnia DIE ANTWOORD. Zero muzyki w muzyce, ale za to co za show!
Prawie urwało mi głowę, a była mi jeszcze potrzebna na pozostałe dni. Namiot
nabity do granic możliwości, Polska kocha DIE ANTWOORD!
Czwartek
O 16:30 na głównej scenie młodziaki z MARMOZETS dzielnie walczyli
z makabrycznym upałem, a na Tent Stage zwiewny i eteryczny koncert MARY
KOMASA. Później gorąco przyjęci FISZ EMADE TWORZYWO. Pełen profesjonalizm.
EAGLES OF DEATH METAL wystąpili w roli ostatnich obrońców idei „sex, drugs
& rock’n’roll i swoją witalnością rozwalili namiot. JESSE HUGHES miał
nawijkę godną jakiegoś nawiedzonego pastora z południa USA. Dodajmy, że bardzo
hedonistycznego pastora. Podobno za sceną zrobili sobie barbecue i wzajemnie
smażyli sobie kiełbaski, ale w to już nie wnikam J
Na główną scenę zajrzałem zobaczyć
powracających THE LIBERTINES a później na Alter Stage REFUSED. To się
nazywa wściekły, ale jednocześnie piekielnie inteligentny czad, miejsce na
podium! CURLY HEADS, czyli Dawid Podsiadło z kolegami zadziornie. A na koniec
dnia Faithless, miło było znowu po 10 latach na nich zerknąć.
Piątek
Zaczęła AGYNESS B. MARRY, ponieważ lubię taką nutę, to
pomimo braku klimatu (wczesna pora i nieodłączny towarzysz, czyli totalny skwar) było na plus. Ponieważ
JOSE GONZALES mnie prawie uśpił, trzeba było uciekać na THURSTONA MOORE’A. Dla
mnie to żywa legenda muzyki, było
ascetycznie, transowo, a ja balansowałem na granicy wzruszenia. SWANS przynieśli ze sobą muzyczną apokalipsę
, jak oni sami to wytrzymują? Intensywność prawie nie do zniesienia, a ja wyszedłem
z ich koncertu ledwo żywy. I szczęśliwy, byli niesamowici. Na głównej scenie
D’ANGELO AND THE VANGUARD. Wybuchowa mieszanka soulu, funky i rocka porządnie
mną bujnęła. W USA D’ANGELO jest wielką gwiazdą, ale Polska go jeszcze nie
kocha. A szkoda. Na koniec PRODIGY. I wszystko jasne. J
Sobota
SKUBAS o 16:30 na głównej scenie? Ale się starał, szacun. W
namiocie DOMOWE MELODIE, publiczność lubi ich, oni lubią publiczność, więc było
wesoło i miło, niestety dla mnie ich formuła wyczerpuje się tak mniej więcej po
pół godzinie koncertu. HOZIER , średnio go lubiłem, po koncercie polubiłem
bardzo. W 2010 KASABIAN na Open’erze dali ciała, teraz się porządnie
zrehabilitowali. Ja zakończyłem festiwal na koncercie ST.VINCENT, i to było
wspaniałe zakończenie, wszystkie medale i kwiaty. I to by było na tyle, do
następnego.