Na początek lekkie marudzenie i minusy (a właściwie, tfu,
przepraszam za zdrobnienie, minusiki), które jednak, odwrotnie niż w
„Misiu” nie przesłonią plusów. I jeżeli pogoda zachowuje się jak wściekły facet z miotaczem ognia, to wiesz, że
lekko nie będzie, ale za to bardzo gorąco. I było. Druga refleksja to, że moda
może być (czasami) niczym szybko rozprzestrzeniający się podstępny wirus.
Powoduje, że wszyscy chorują na to samo. Takie myśli mnie naszły, kiedy mijałem
kolejnych gości z takimi samymi fryzurami i brodami. Ale to może być przesadna złośliwość
ze strony faceta, który, jak to
bezbłędnie określiły dzieci mojego dobrego kolegi (pozdro, Michał) jest „wujkiem bez fryzury”. To do meritum.
Dzień pierwszy.
Zacząłem od The Stubs.
Brudny rock'n'roll plus radosna konferansjerka wokalisty
dała przyzwoity efekt. Przeskok na główną scenę, gdzie Pablopavo i Ludziki robili co mogli, ale wyszło tak sobie. Ja na
ich miejscu zrzuciłbym wszystko na słońce, które o tej porze wypalało mózg i nie skłaniało do radości i zabawy. Do upału
chyba bardziej była przyzwyczajona ekipa z Songhoy Blues, która porządnie
walnęła swoim afrykańskim bluesem. Pomiędzy nimi na Scenie Eksperymentalnej
świetne gitarowe eksperymenty dała grupa Kristen. Później dawny bliski
współpracownik i kumpel Nicka Cave’a, czyli Mick Harvey brał się za bary na
Scenie Leśnej z utworami Serge’a Gainsbourga. Piękny koncert po zmroku
wyciskający całą erotykę i dekadencję zawartą w tych utworach. Susanne Sundfor ze swoim alternatywnym klubowym disco-popem
czarowała i uwodziła mając świadomość, że przy takich recenzjach jakie ma
ostatnia płyta, to właśnie teraz jest jej tzw. „15 minut”. Przerzut na Sunn O)))
był ciężki i bolesny, niczym brzmieniowe piętnaście ton spadające na głowę, dodatkowo
szamańsko mnie zahipnotyzowali J I gwiazda pierwszego dnia The
Residents. Jak obcować z legendą, kiedy nie wie się, czy na scenie za maskami
kryją się oryginalni, przepraszam za wyrażenie, członkowie, czy Stefan z
kolegami z monopolowego? J
Ale na tym polega zabawa i tajemnica, a koncert ironiczno-magiczny, perwersyjna
zbitka w sam raz dla mnie.
Dzień drugi.
Kinsky! Jedna z najbardziej oryginalnych
polskich kapel lat 90 wróciła. Dla nich jestem w stanie niemal omdlewać przy stu stopniach w namiotowej Scenie Trójki.
J
Ledwo żywy szybko na King Khan & The Shrines, żeby się zrelaksować przy wspaniałym retro-soul/funku z mocnym
bujnięciem. Jednak moje myśli były już
przy Sun Kil Moon. Mark Kozelek pewnie nie
należy do najmilszych gości pod słońcem,
ale mnie to obchodzi tak bardzo, niczym konflikt na linii Wojewódzki-
Korwin-Piotrowska. Liczyłem na dobry koncert i się nie zawiodłem. Najpierw
kazał sp…..ac fotografom spod sceny („nie jesteście moją publicznością!”)
później ironizował („czy w Polsce nie ma ręczników?” ) I publiczność i artyści
tonęli na namiotowej „Scenie Trójki” we własnym pocie, ale ktoś z obsługi w
końcu te ręczniki artystom podrzucił i skończyło się narzekanie i zaczęło granie. Dodajmy, że najpiękniejsze granie na
tegorocznym Offie. Lekko wstrząśnięty, ale nie zmieszany trafiłem prosto na
oślepiającą feerię świateł i dźwięków kosmiczno-jazzowego Sun Ra Arkestra. Po
kolejnym muzycznym ciosie przeniosłem się na główna scenę, gdzie swoim
matematycznym hardcorem dobił mnie The Dilinger Escape Plan. Xiu Xiu gra muzykę
z „Twin Peaks”? Kto by się nie napalił na taki pomysł? Niestety, po obiecującym
początku wszystko im się rozeszło w szwach i klapnęło. Tego dnia gwiazdą był
Ride, panowie wrócili, dla niektórych są legendą. Ja ich lubię (szczególnie
debiut z 1990), ale nigdy nie byłem w nich zakochany. Sam koncert z klasą,
dobrym brzmieniem i obietnicą, że może jeszcze coś ważnego nagrają i pokażą. O
1:40 na Scenie Eksperymentalnej Hailu
Mergia. Ktoś lubi etiopskie jazzowo-funkowe klimaty? Polecam płytę Hailu Mergia and the Walias „Tche Belew” z 1977 roku. A sam koncert niezobowiązująco
radosny. Czyli bardzo.
Dzień trzeci
Steve Gunn, piękne folk-rockowe granie na Scenie Trójki w
strasznie niesprzyjających warunkach (wiadomo dlaczego) J Później na Scenie Leśnej
Decapitated. O tej porze interakcja z publicznością polegała na tym, że oni
dali czad i apokalipsę, a w zamian dostali piknik i klapki. Ale i tak dali
radę. The Julie Ruin? Bardzo ważny koncert, bo na czele tej ekipy jest Kathleen Hanna (kiedyś Bikini Kill, później Le Tigre) jedna z najważniejszych przedstawicielek Riott grrrl,
u mnie na równi z L7 i Babys in Toyland. Radośnie dziki koncert. Ale kiedy myślałem, że
jest nieźle, to zaraz (niczym siekierą) przywalili mi ze Sceny Leśnej Algiers.
Ledwo wydali niesamowity debiut, który będzie wzięty pod uwagę we wszystkich
możliwych płytowych podsumowaniach tego roku, to jeszcze dali bezczelnie
niesamowity koncert! Po Sun Kil Moon numer dwa offa. Patti Smith nie liczę, bo
była poza konkurencją. Radość i wzruszenie. Później lekko narcystyczni Duńczycy z Iceage, którzy
potrafią inteligentnie przywalić . Na koniec obejrzane z oddali hip-hopowe
wygibasy Run The Jewels. Można zamknąć rozdział pod tytułem Off Festival 2015 i z niecierpliwością czekać
na następny.