piątek, 23 września 2016

25 lat "Nevermind" Nirvany, czyli kieliszek spirytusu.


Mieszkanie w bloku, a w nim troje szesnastolatków, ja, mój kolega i jego dziewczyna. Spokój, nuda, brak kasy i koncepcji na wieczór. Jedynym plusem było to, że jej rodzice sobie gdzieś poszli. Można było rozgościć się w stołowym, włączyć telewizor i zerknąć co tam ciekawego leci w MTV. Do tego dziewczyna kumpla przypomniała sobie, że starzy w kredensie trzymają swoje zapasy alkoholu i kiedy strzelimy sobie po kieliszku wódki na pewno się nie zorientują, że coś uszczknęliśmy. To była całkiem kusząca koncepcja! Niestety, pełen entuzjazmu nie zauważyłem wcześniej ich porozumiewawczych spojrzeń, kieliszek wychyliłem szybko i równie szybko znalazłem się w łazience chłepcząc łapczywie wodę z kranu. Paliło jak diabli! Celebrując swoje czerstwe poczucie humoru moi znajomi postanowili sobie zrobić jaja i nalać mi czystego spirytusu. 

Kiedy wróciłem do pokoju z konkretną (nienadającą się do cytowania) słowną ripostą, z telewizora akurat leciały intrygujące dźwięki. Jeszcze do tego to video, co to miało być? Jakaś syfiasta sala gimnastyczna, dziwne cheerleaderki (ta "anarchia" na koszulce), cieć tańczący z kijem od szczotki a pod koniec jedna wielka  zadyma. W środku tego szaleństwa trzech gości grających z wyjątkową determinacją. Stałem, gapiłem się, na koniec metka: Nirwana, "Smells Like Teen Spirit". Kurtyna.

Ta historia wydarzyła się naprawdę. Jednak skłamałbym, gdybym powiedział, że z nazwą zetknąłem się wtedy po raz pierwszy, słyszałem już jakiś numer w Trójce przy okazji ich wcześniejszej płyty. Porządniej jednak ruszyło dopiero przy okazji wspomnianego zdarzenia. Teraz po latach myślę, że usłyszenie (i zobaczenie) wtedy "Smells Like Teen Spirit" było niczym walnięcie spirytusu na drugą nogę. Też zapalił od środka, tym razem emocjonalnie. Później zakup płyty "Nevermind" i już poooszło.

Oczywiście jeszcze wtedy nie wiedziałem, że mam do czynienia z czymś co później zostanie określone mianem klasyki, ostatniej poważniejszej rockowej rewolucji, pokoleniowego wydarzenia. Warto sobie przypomnieć cały muzyczny kontekst początku lat 90. Poprzednia dekada była ciekawa i dużo się działo, jednak już w drugiej połowie lat 80 w USA pod względem komercyjnym zaczęły dominować zespoły określone mianem  pop metalu, czy (mówiąc bardziej złośliwie) hair metalu. Kapele w stylu Motley Crue, Poison zaczęły się mnożyć jak króliki, często od muzyki ważniejszy był odpowiedni makijaż, natapirowana fryzura, gołe panienki w otoczeniu, totalne pozerstwo i kicz. "Sex and drugs and rock&roll" dla ubogich w karykaturalnym wydaniu.  Oczywiście taka muzyczna opcja też ma swoich fanów i swoje miejsce, ale w tamtym czasie od  natłoku tego typu grup zrobiło się trochę duszno i nudno.

Płyta Nirvany była jak wybicie okna w zasmrodzonym pokoju i wrzucenie tam granatu. Oczywiście ktoś powie, że jeszcze przed tą płytą można było dojrzeć pewne zmiany i też będzie miał rację. Już prężnie działała scena z Seattle, grupy skupione wokół wytwórni Sub Pop ( m.in. Soundgarden, Mudhoney, Tad). Chwilę przed "Nevermind" swoją premierę miał "Ten" Pearl Jam, czy genialny album Temple of the Dog. Ale to tak naprawdę sukces Kurta Cobaina i spółki katapultował resztę podobnych grup w miejsce dotychczas dla nich nieosiągalne. Czyli do mainstreamu. Zrobili przysługę wielu kapelom, które już dłużej uprawiały swoje poletko, na szersze wody wypłynęli przy okazji (od dawna już cenieni) Sonic Youth. Do tego Jane's Addiction, Faith No More, Alice In Chains, gwiazdorski status osiągnął Red Hot Chili Peppers, już po debiucie do podboju szykował się Smashing Pumpkins, a to był tylko wierzchołek góry lodowej. Nagle mnóstwo dobrej muzyki zaczęło królować w MTV. Gitarowy brud trafił pod strzechy i na salony. 

Cała pierwsza połowa lat 90 to był dobry czas dla tego typu muzyki. Może dlatego, że była tak ważna dla  ówczesnego młodego pokolenia, była krzykiem pewnej generacji. Generacji X. Mam wrażenie, że już nigdy później rock nie zajmował tak ważnego miejsca, a umysły młodzieży zaczął później kształtować hip-hop czy rave i techno. Oczywiście były pewne próby stworzenia kolejnej rockowej rewolucji, do tej pory pamiętam pompowanie na przełomie wieków grupy The Strokes i paru im podobnych. Jednak w tym przypadku (niezależnie od skądinąd dobrej muzy) wiało już lekką sztucznością i odgórnym kreowaniem mody przez niektórych krytyków i speców od wizerunku

Początek lat 90 to czasy bez internetu, telefonów komórkowych i talent show. Swoją drogą wyobrażacie sobie Nirvanę występującą przed  panem zblazowanym celebrytą pompującym swoje ego, albo Kurta Cobaina słuchającego wywodów pani od śpiewu? Wolne żarty. Jeżeli chodzi o pop to ok, inna półka, ale te wszystkie obecne niby rockowe czy metalowe kapele płaszczące się przed jakimś jury? 

Bunt zdechł, za to mamy utalentowanych artystów radośnie fikających w reklamach i nachalnie wciskających nam co się da. Nirvana była natomiast z epoki, gdzie, tu cytat z pewnej ważnej dla mnie książki "...ludzie jeszcze się upierali, że lepiej jest być niż mieć. I nie zawsze to była hipokryzja".

Ok, ale gdyby obedrzeć "Nevermind" z całej tej kulturowej otoczki i zostawić samo muzyczne mięcho, to co: broni się nadal czy nie? Krótko i bez uniesień: dobre utwory obronią się same bez względu na kontekst. Choć w  moim przypadku kiedy słyszę "Come as You Are", "Drain You", "Breed", czy mój ulubiony "Lounge Act" ( choć tak naprawdę bez sensu to wymienianie, bo chłonę całość) to trudno się tych uniesień pozbyć.

Przyznaję, mieliśmy z "Nevermind" tzw. "ciche dni". Przez pewien moment wkradła się w nasze pożycie rutyna. Jednak wystarczyło trochę od siebie odpocząć, trochę inaczej na nią spojrzeć (w końcu kupiłem tę płytę w wersji deluxe z ciekawymi dodatkami) i namiętność wróciła.

"Nevermind", obiecuję, że Cię już nie opuszczę.

wtorek, 6 września 2016

Open'er Festival. Pełne zanurzenie.




To miało być podsumowanie tegorocznego Open’era, ale kiedy usiadłem do pisania, to się rozpędziłem, nie wyhamowałem, wypadłem z trasy i przy okazji cofnąłem w czasie. Czyli napisałem małe podsumowanie wszystkich dziesięciu, na których do tej pory byłem.

Pierwszy raz trafiłem tam w 2004 roku. W porównaniu z tym co jest teraz, to było kameralna impreza w centrum Gdyni (Skwer Kościuszki). Właściwie tylko czterech głównych wykonawców z różnych bajek (Cypress Hill, Pink, Goldfrapp, Massive Attack). Jeszcze nie wiadomo było, w którą stronę ten festiwal pójdzie i jak się rozwinie. Ja go raczej zapamiętałem (ze względu na silną rodzinno-przyjacielsko-koleżeńską grupę wsparcia) jako udane przedsięwzięcie towarzyskie. Koncertowo też było dobrze, jednak bez większych fajerwerków.

One pojawiły się rok później. Miejsce to samo, scena ustawiona przodem do morza, jest klimat, natomiast wyraźnie zaczyna brakować miejsca. Więcej wykonawców, więcej publiczności. Z tamtego roku w pamięci pozostaną głównie dwa koncerty: The White Stripes i Lauryn Hill. Jack White i Meg White, o Posejdonie, jak oni wtedy mną rozbujali! Po wszystkim kręciło mi się w głowie, jakby ktoś wsadził mnie na stojący niedaleko „Dar Pomorza” i kazał płynąć w sztormie dookoła świata. Jak powiedziałby jakiś komentator sportowy, idealnie trafili z formą na te mistrzostwa...tfu, na ten festiwal. Lauryn Hill natomiast przycisnęła mnie mocno swoim soulowo-funkowym brzmieniem. Przywiozła ze sobą dość liczną i silną ekipę, było rozrywkowo, ale jednocześnie trochę buntowniczo i rewolucyjnie, ona te słodko-gorzkie smaki potrafiła wtedy idealnie łączyć.

Po tamtej edycji z różnych powodów pożegnałem się z Open’erem na parę lat. Ominęły mnie edycje z 2006, 2007 i 2008 roku. W tym czasie festiwal rozrósł się, przeniósł się w inne, dużo bardziej przestronne miejsce i stał się jednym z najważniejszych wydarzeń muzycznych w Europie. Ja wróciłem tam w 2009 i od tej pory wracam regularnie co roku. Wtedy konkretnym magnesem, który silnie mnie przyciągnął był powrót Faith No More. Ja mam tego nie zobaczyć? Przybyłem, zobaczyłem...a oni zwyciężyli! Nawet zakładając, że jako fan miałem klapki na oczach, to i tak obiektywnie mówiąc mocno ich poniosło. Interakcja z publicznością zadziałała, nastąpiło sprzężenie i wybuch charyzmy Mike’a Pattona i kolegów. Mieliśmy jeszcze przyjemność spotkać się w 2014 roku, ale to już nie było to, panowie podeszli do sprawy bardziej rutynowo. W 2009 zagrali jak banda wściekłych psów, długo głodzonych przed spuszczeniem ze smyczy. Z tamtego roku zapamiętałem jeszcze biegającą bez ładu i składu za to z głosem jak dzwon Beth Ditto z The Gossip, jakby lekko onieśmielonych swoim rosnącym gwiazdorskim statusem Kings of Leon, pewne siebie Placebo i dzikie The Prodigy.

Rok 2010 to powrót Jacka White’a, tym razem z The Dead Weather. I znowu nokaut. Przy wydatnej pomocy Alison Mosshart i reszty zespołu. Pierwszego dnia wielkie tłumy ze względu na Pearl Jam. Niewielu ludzi przejmowało się wtedy występującym przed nimi Benem Harperem, on się też nie przejął i dał piękny bluesowo-rockowo-soulowy koncert.
Co do Pearl Jam, to stanęli na wysokości zadania, ciarki na plecach wystąpiły. Później wrócili do Gdyni w 2014 roku i dali koncert, po którym do dzisiaj mam mocno mieszane uczucia. Z jednej strony widok pociągającego z butelki i coraz bardziej wstawionego Eddiego Veddera, z drugiej porządne zaangażowanie reszty muzyków. Niby przyjacielska, ale trochę bełkotliwa i przydługa konferansjerka między utworami. Sam nie wiem czy cieszyć się z tego, że Eddie jest kompletnie wyluzowany niczym na spotkaniu ze starymi przyjaciółmi. Czy może jednak było to (choćby niezamierzone to jednak) lekceważenie i protekcjonalne klepanie po plecach? Do dzisiaj nie wiem, co o tym myśleć.

Wracając do 2010 roku, to tam przeżyłem swój najważniejszy koncert ze wszystkich dziesięciu edycji. Oczywiście nie licząc Queens of The Stone Age, ale jak niektórym wiadomo, oni są u mnie poza skalą. Pierwsza w nocy, Tent Stage wypełniony może w jednej trzeciej. A jeszcze w tej jednej trzeciej mówiąc oględnie, były osoby zmęczone długim festiwalowym dniem. Do tego trochę ciekawskich nieznających grupy i paru świrusów, którzy chyba przyjechali tylko na nich. I to raczej nie byli Polacy. Pod sceną luzy jak nigdy. I wyskakują oni. Pavement, legenda amerykańskiej niezależnej alternatywy lat 90. To znaczy legenda tam, czyli w USA. Traktowana z nabożeństwem i wpływowa niczym, dajmy na to, takie The Pixies. U nas niestety niewiele znacząca. Goście dają zabójczy koncert dla garstki zapaleńców i przypadkowych widzów. Pełen zaangażowania, radochy, i poczucia humoru. Mimo gitarowego zgiełku atmosfera intymna jak w małym klubie. Tak, tej kapeli bez uczucia zażenowania można było wtedy powiedzieć z coachingowym zacięciem: jesteś zwycięzcą!

Rok 2011 był słaby. Taki sobie line-up, katastrofalna pogoda, w dodatku z festiwalu wróciłem z poważną kontuzją (pamiętajcie, silent disco to samo zło). Primus wart zapamiętania. Jeszcze Twilight Singers i Fat Freddy’s Drop. Co do reszty to sytuację uratować mógł tylko książę (z muzycznej bajki). I uratował! Prince nie cackał się, pokazał co to znaczy być gwiazdą (w dobrym tego słowa znaczeniu). Przyjechał, zagrał, zostawił publikę z otwartym buziami. Kolejny koncert, który zostanie już ze mną na zawsze.

W 2012 nastąpiła zwyżka formy, ja głównie zapamiętałem wzruszający koncert Bon Iver i zadziorno - progresywne The Mars Volta.
Ale dopiero rok później nastąpił prawdziwy wybuch. Nick Cave! Queens of The Stone Age! Pojechałbym nawet tylko ze względu na nich, a w pakiecie byli jeszcze Blur, The Editors, Skunk Anansie, The National i wielu innych. Ekipa mocna, jak nie przymierzając, połączone składy Realu i Barcelony. O Nicku i Bad Seeds powiem tylko, że kiedy już myślisz, że cię tak sponiewierali, że już bardziej nie można, to oni ci swoim występem mówią: nie synku, jeszcze z tobą nie skończyliśmy, posłuchaj tego i popatrz na to! A Queens of The Stone Age? Gęba uśmiechnięta i szaleństwo pod sceną. Poza skalą, konkurencją i kontrolą. Najistotniejsze wspomnienie z moich dziesięciu Open’erów.

Pamiętam, że bałem się trochę kolejnej edycji. No bo skoro rok wcześniej było trzęsienie ziemi, to jednak będzie to trudno przebić. Ale forma została utrzymana. Byli już wcześniej wspomniani Faith No More i Pearl Jam. Bardzo dobry (choć wiem, że wśród moich znajomych, którzy ich widzieli zdania są podzielone) koncert The Black Keys. I powrót starego, dobrego znajomego, czyli Jacka White’a. Powrót bez wad. Do tego bardzo silna sekcja kobieca (Haim, Warpaint, Lykke Li) i niezawodny jak zawsze Greg Dulli razem z The Afghan Whigs.

Po tłustych latach 2013/2014 nastąpił...nie, nie chudy 2015, po prostu inny. Nie było ewidentnych gwiazd, najciekawsze działo się poza główną sceną. Było trochę spokojniej, ale nadal wartościowo artystycznie. Father John Misty, z narcystycznym, ale jednocześnie pełnym ironii występem, Alabama Shakes, gdzie pani Brittany wokalem prawie wyrwała śledzie z namiotu, w którym występowali. Hardcorowcy z Refused z piekielnie energetycznym i inteligentnym czadem. Wrócili też Prodigy z szalonym show i zagrali tak, jakby tej nocy wzięli razem wszystkie nielegalne wspomagacze, czyli gruchnę, buchnę i domek wam zdmuchnę. Thurston Moore wzbudzający nostalgię za Sonic Youth i starymi, dobrymi czasami. Swans z brzmieniem na granicy fizycznej wytrzymałości. I piękny koncert St. Vincent na zakończenie festiwalu.

A jak było w tym roku? Od początku nerwowo. Tak to jest jak pierwszego dnia są o podobnych porach (i nakładają się na siebie) koncerty PJ Harvey, Savages i Florence and the Machine. Naprawdę jeżeli chciało się je wszystkie zobaczyć, bardzo trudno było uniknąć panicznego i bezładnego biegania między scenami. Jedynie Tame Impala przyjemnie ukoiło mi później skołatane nerwy. W czwartek danie główne, czyli Red Hot Chili Peppers. Też dziwna sytuacja, tego dnia Open’er piłkarski, mecz Polska-Portugalia, ci co nie poszli oglądać meczu, stoją koło mnie i w trakcie koncertu patrzą się w ekrany telefonów śledządz wynik. Zespół bardzo się starał, było lepiej niż ok, ale w moim sektorze klimatu nie było. Klimat był za to następnego dnia na LCD Soundsystem. Niby znając ich płyty i reputację wiedziałem, że może być nieźle, ale to było bardzo daleko od nieźle, było rewelacyjnie! Szybki przeskok na Korteza, żeby zobaczyć jak się fajnie ten artysta rozwija i powrót na Sigur Ros (złoty medal za oprawę i scenografię). Ostatniego dnia drugi najważniejszy koncert festiwalu, czyli robimy rozpierduchę z At the Drive-In. Z pewnych względów to nie będzie edycja zaliczana do moich ulubionych, w pamięci zostanie parę koncertów i silna ekipa koleżeńska.

Nie o wszystkich ważnych koncertach w ciągu tych dziesięciu edycji wspomniałem, bo się nie da, ale to nie znaczy, że nie pamiętam (Tinariwen, Public Enemy, Gogol Bordello, Jessie Ware, Die Antwoord, Rudimental, The Kills, Interpol, Moby, D’Angelo & The Vanguard, Magnificent Muttley, Domowe Melodie, Mary Komasa, Fisz Emade Tworzywo i wiele innych).

Celowo nie pisałem też o całej pozamuzycznej otoczce, wysokich/niewysokich cenach, dobrym/niedobrym żarciu, wszelkich utrudnieniach/udogodnieniach, kto był ten ma pewnie zdanie wyrobione. U mnie to wszystko później się jakoś zaciera i zachodzi mgłą, ale koncerty i spotkani czy poznani tam ludzie nigdy.

Czyli do zobaczenia w przyszłym roku w wiadomym miejscu.


Michał Jędrasik





PS. Wpis dedykowany Łukaszowi Jędrasikowi. Z podziękowaniami za Open’er 2015, ze szczególnym uwzględnieniem koncertu The Prodigy. Wszyscy byliśmy tam wtedy czystą radością. Mam nadzieję, że gdziekolwiek się teraz znajdujesz, jesteś równie szczęśliwy jak wtedy.