piątek, 27 lipca 2018

OPEN'ER 2018


Pogoda wytrzymała. To był jeden z tych wyjątkowych Open'erów, nie dręczonych przez deszcz. Pewnie ucierpiała na tym festiwalowa moda (ograniczone możliwości prezentacji wymyślnych kaloszy i płaszczy przeciwdeszczowych) natomiast była to bardzo miła odmiana po zeszłorocznej, brzydkiej, nękającej uczestników permanentną wilgocią aurze. Jednak Open'er 2018 nie był tylko pod tym względem wyjątkowy. Chodzi też o frekwencję. Organizatorzy kolejno ogłaszali, że najpierw rozeszły się bilety na ostatni dzień festiwalu (pewnie siła przyciągania Bruno Marsa, rozumiem mniej), później na czwartek (tutaj wiadomo, Depeche Mode, rozumiem bardziej), a na końcu poszła wiadomość, że już cała edycja została całkowicie wyprzedana. Podobno taka sytuacja w przeszłości zdarzyła się tylko raz, w 2010, kiedy pierwszego dnia grało Pearl Jam (sam pamiętam jaki był ścisk pod sceną). Cała ta sytuacja zaowocowała kilkoma wymownymi scenkami jak choćby widokiem mocno zdezorientowanej pary z nastoletnim dzieckiem, kompletnie nie rozumiejącej tego, że nie może tego samego dnia kupić biletu na Depeche Mode ("przecież to się wcześniej nie zdarzało!").

A czy było wyjątkowo pod względem artystycznym? Powiem tak: momenty były. Przede wszystkim dla mnie osobiście był duży rozrzut pod względem siły rażenia jeżeli chodzi o poszczególne dni. Używając uprawnionej w tym czasie terminologii piłkarskiej środa i czwartek były niczym Francja, Chorwacja, Belgia i Anglia na Mistrzostwach Świata. Natomiast piątek i (szczególnie) sobota to... nie powiem, że Polska, bo do tak beznadziejnego poziomu jaki prezentowała nasza reprezentacja Open'er nigdy się nie zniżył, jednak osobiście dla mnie atrakcji koncertowych było już zdecydowanie mniej.

Zacznijmy od ekipy jednego (podobno tego sympatyczniejszego) z braci Gallagherów, czyli NOEL GALLAGHER'S HIGH FLYING BIRDS. Gdzieś tam słyszałem wybrzydzanie na ten koncert, jednak dla mnie wszystko było w jak najlepszym porządku. Ja wiem, u nas Oasis nigdy nie cieszyło się specjalną popularnością, teraz też jakiegoś szału pod sceną nie było. Co najbardziej mi zostanie w pamięci? Wykonanie "Little By Little", nic nie poradzę, ten numer zawsze na mnie działa. I do tego  od razu przed oczami mam video do tego kawałka, w którym występuje jeden z moich ulubionych aktorów Robert Carlyle. Aha, i ta flaga Manchester City na scenie, wiadomo nie od dziś komu Noel kibicuje. 

Jednak nie oszukujmy się, pierwszego dnia najważniejsi byli NICK CAVE & THE BAD SEEDS. Tylko ta godzina, niby 20:00, ale pełne słońce w natarciu. Czyli teoretycznie nie ma klimatu. Och, jakże się myliłem! Cave i jego kompanii mieli gdzieś słońce i w pełnym rynsztunku (czytaj garniturach) dali jeden z trzech najlepszych koncertów tegorocznego festiwalu. Niby widziałem już ich tutaj w 2013 i wiedziałem do czego są zdolni, ale w tym roku byli chyba zdolni jeszcze bardziej. Do tego argument w postaci zabójczej setlisty. Coś z zamierzchłych czasów? Proszę bardzo, "From Her to Eternity. Coś z ostatniej płyty? No to na dzień dobry "Jesus Alone". Do tego, trochę za sprawą świetnego serialu "Peaky Blinders" przeżywający swoją drugą młodość "Red Right Hand". Co utwór to mocniejszy cios. Aha, i do tego jak się ma grupę dorównującą charyzmą liderowi (ten niesamowity Warren Ellis), to siła przekazu wzrasta. Na koniec koncertu jeszcze parę szczęściarzy z publiczności zostało przez Nicka zaproszonych na scenę i można ten etap festiwalu zakończyć. Ale nie zapomnieć.

Następni byli ARCTIC MONKEYS. Chętnie bym ich podmienił na godziny występu z Nickiem, ale to oni byli tego dnia headlinerami. Takie czasy. Do tego zdziwił mnie duży ścisk jaki się zrobił chwilę przed ich występem i tłum rozentuzjazmowanej...może nie gimbazy (zresztą to słowo za chwilę już straci sens) co publiczności dziewczęco - nastoletniej. I te piski na widok Alexa Turnera. Ja sam widziałem ich już dwa razy i pamiętając (wtedy) wyglądającego na onieśmielonego lidera Arctic Monkeys, byłem ciekawy jak to teraz będzie wyglądać. I wyglądało nieźle, pan Alex rzeczywiście się wyrobił i teraz to lider pełną gębą. Moim zdaniem nowa płyta im jednak trochę nie wyszła, cenię ich jednak, że coś kombinują i próbują zmieniać. Koncert natomiast wyszedł jak najbardziej, choć przyznaję, że ja do samego końca nie zostałem. Musieliśmy się z kolegą dziarsko przedzierać przez bawiący się tłum, żeby zdążyć na występujący na Tent Stage FLEET FOXES. Gdybym jednak wiedział, jak wypadną to bym się tak nie spieszył. Tym razem nie zagrało, jakoś tak bez przekonania i zaangażowania, jednak zawsze z przyjemnością wrócę do ich płyt.

Bez żalu przemieściłem się na Alter Stage, żeby zobaczyć DEAD CROSS. Wiadomo, Mike Patton czy Dave Lombardo, nazwiska zobowiązują. Takiego czadu i muzycznej rozpierduchy ja na Open'erze jeszcze chyba nie widziałem. Było ostro, mocno, szybko i w ogóle wszystko na full. Momentami jednak też chaotycznie, gdzieś w tym czadzie gubiły się (niemałe przecież) umiejętności muzyków. Sytuację ratowała charyzma i radosna konferansjerka pana Pattona. Ten gość jest zdrowo walnięty (ale pozytywnie). Urządził konkurs w stylu "kto z publiczności ma najgorszą metalową koszulkę na sobie", później zaprosił jakiegoś klasycznego metalowca na scenę, żeby zrobił pokaz headbangingu. Najciekawiej zrobiło się na koniec kiedy na bis dostaliśmy 3 w 1, czyli "Raining Blood" Slayera "Epic" Faith No More i "Nazi Punks Fuck Off"  Dead Kennedys. W ostatecznym rozrachunku zdecydowanie na plus. Jeszcze tylko z lekka ogłuszony zrelaksowałem się przy przyzwoitym występie tanecznego CHVRCHES i pierwszy dzień festiwalu można było zamknąć.

W drugi dzień wyruszyłem samochodem dosyć wcześnie, wiedząc kto ma dzisiaj występować i jakie korki mogą być z tego powodu. Już na parkingu wiadomo było, do kogo należy ten dzień. Wszystko wyglądało na jakiś zlot depechowców. Ja tym czasem zacząłem od ORGANKA, sporo już jego koncertów widziałem, nigdy mnie nie zawiódł i tak było też tym razem. Później poszedłem oglądać szkockich hip-hopowców z YOUNG FATHERS, którzy dali naprawdę energetyczny koncert (kawałek "Toy" prześladuje mnie do tej pory).

Jednak tego dnia najbardziej chciałem zobaczyć DAVIDA BYRNE'A. W Polsce pewnie nie do końca, ale w USA to jednak człowiek-legenda. Dla mnie Talking Heads na zawsze pozostanie jedną z najważniejszych grup. Bardzo się nastawiałem na jego występ, jednak do końca nie wiedziałem co mnie spotka. A spotkał mnie jeden z najlepszych koncertów jakie w życiu widziałem! Choć koncert to może nie do końca dobre słowo opisujące to przedsięwzięcie. On ze swoją niesamowitą grupą pokazał spektakl, muzyczny intelektualny wykład oraz performance, który na długo zostanie mi w pamięci.

Ponieważ nie zamierzałem opuścić ani sekundy z tego występu wybitnego artysty, na koncert DEPECHE MODE dotarłem lekko spóźniony. Miało to swoje konsekwencje ponieważ ścisk był taki, że już zbyt blisko sceny nie dało się podejść. Rzadko oglądam koncerty z naprawdę daleka, tu tak musiałem. I to niestety wpłynęło mocno na mój odbiór. Zawsze się zastanawiam, po co ludziska lezą na koncerty, jeżeli w trakcie niego nie robią nic innego, tylko gadają między sobą albo przez telefon. Ja rozumiem jakąś spontaniczną wymianę zdań na temat koncertu w jego trakcie,  ale permanentne, niekończące się szczebiotanie? I to pań i panów w koszulkach Depeche Mode i uważających się za ich fanów. Takie "piknikowe" podejście do festiwalu zawsze było mi obce. A sam występ? Był ok, ale z Depeche Mode to jednak będę się musiał koncertowo zmierzyć następnym razem.

Na szczęście przy MASSIVE ATTACK udało mi się podejść dużo bliżej sceny. Mam do nich duży koncertowy sentyment, ponieważ pierwszy raz widziałem ich właśnie na Open'erze, wieki temu, w 2004 roku, kiedy to był jeszcze mały festiwal odbywający się na Skwerze Kościuszki w Gdyni. Tym razem zaczęli od falstartu, coś nie zagrało na początku. Jednak kiedy wystartowali po raz drugi, poszli jak walec i dali jeden z najlepszych koncertów tegorocznego Open'era. Ciężko i mrocznie i nie za wesoło. Porywająco. 

Pierwsze dwa dni były dla mnie najważniejsze, z trzeciego jednak trzeba wyróżnić koniecznie GORILLAZ. Oj, bardzo na bogato się zaprezentowali. Czego tam nie było, chórek, raperzy, pojechane animacje, a wszystko to pod batutą będącego w świetnej formie  Damona Albarna. Rock, hip-hop, soul, funk, imprezka na całego. Moje osobiste wyróżnienie w kategorii "Bawmy się!".

Czwartego dnia został mi spacer. No, może przesadzam, bo pochodząca z Iranu SEVDALIZA zaprezentowała się przyzwoicie, z polskiej strony dobrze wypadli BOKKA i TRUPA TRUPA. Przy okazji zerknąłem na obecnie modne taneczno - popowe YEARS & YEARS. 

A główna gwiazda tego dnia, BRUNO MARS? Powiem tak, nowym Michaelem Jacksonem to on jeszcze nie jest. Ale przyznam się, że całości nie widziałem bo poszedłem oglądać karne w meczu Rosja - Chorwacja. O, i właśnie takich (tylko muzycznych) emocji życzę sobie na Opene'erze 2019.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz