To miało być
podsumowanie tegorocznego Open’era, ale kiedy usiadłem do pisania,
to się rozpędziłem, nie wyhamowałem, wypadłem z trasy i przy
okazji cofnąłem w czasie. Czyli napisałem małe podsumowanie
wszystkich dziesięciu, na których do tej pory byłem.
Pierwszy raz trafiłem tam
w 2004 roku. W porównaniu z tym co jest teraz, to było kameralna impreza w centrum Gdyni (Skwer Kościuszki). Właściwie
tylko czterech głównych wykonawców z różnych bajek (Cypress
Hill, Pink, Goldfrapp, Massive Attack). Jeszcze nie wiadomo było, w
którą stronę ten festiwal pójdzie i jak się rozwinie. Ja go
raczej zapamiętałem (ze względu na silną
rodzinno-przyjacielsko-koleżeńską grupę wsparcia) jako udane
przedsięwzięcie towarzyskie. Koncertowo też było dobrze, jednak
bez większych fajerwerków.
One pojawiły się rok
później. Miejsce to samo, scena ustawiona przodem do morza, jest
klimat, natomiast wyraźnie zaczyna brakować miejsca. Więcej
wykonawców, więcej publiczności. Z tamtego roku w pamięci
pozostaną głównie dwa koncerty: The White Stripes i Lauryn Hill.
Jack White i Meg White, o Posejdonie, jak oni wtedy mną rozbujali! Po
wszystkim kręciło mi się w głowie, jakby ktoś wsadził mnie na
stojący niedaleko „Dar Pomorza” i kazał płynąć w sztormie dookoła
świata. Jak powiedziałby jakiś komentator sportowy, idealnie
trafili z formą na te mistrzostwa...tfu, na ten festiwal. Lauryn
Hill natomiast przycisnęła mnie mocno swoim soulowo-funkowym
brzmieniem. Przywiozła ze sobą dość liczną i silną ekipę, było
rozrywkowo, ale jednocześnie trochę buntowniczo i rewolucyjnie, ona
te słodko-gorzkie smaki potrafiła wtedy idealnie łączyć.
Po tamtej edycji z różnych
powodów pożegnałem się z Open’erem na parę lat. Ominęły mnie
edycje z 2006, 2007 i 2008 roku. W tym czasie festiwal rozrósł się,
przeniósł się w inne, dużo bardziej przestronne miejsce i stał
się jednym z najważniejszych wydarzeń muzycznych w Europie. Ja
wróciłem tam w 2009 i od tej pory wracam regularnie co roku. Wtedy
konkretnym magnesem, który silnie mnie przyciągnął był powrót
Faith No More. Ja mam tego nie zobaczyć? Przybyłem, zobaczyłem...a
oni zwyciężyli! Nawet zakładając, że jako fan miałem klapki na
oczach, to i tak obiektywnie mówiąc mocno ich poniosło. Interakcja
z publicznością zadziałała, nastąpiło sprzężenie i wybuch
charyzmy Mike’a Pattona i kolegów. Mieliśmy jeszcze przyjemność
spotkać się w 2014 roku, ale to już nie było to, panowie podeszli
do sprawy bardziej rutynowo. W 2009 zagrali jak banda wściekłych
psów, długo głodzonych przed spuszczeniem ze smyczy. Z tamtego
roku zapamiętałem jeszcze biegającą bez ładu i składu za to z
głosem jak dzwon Beth Ditto z The Gossip, jakby lekko onieśmielonych
swoim rosnącym gwiazdorskim statusem Kings of Leon, pewne siebie
Placebo i dzikie The Prodigy.
Rok 2010 to powrót Jacka
White’a, tym razem z The Dead Weather. I znowu nokaut. Przy
wydatnej pomocy Alison Mosshart i reszty zespołu. Pierwszego dnia
wielkie tłumy ze względu na Pearl Jam. Niewielu ludzi przejmowało
się wtedy występującym przed nimi Benem Harperem, on się też nie
przejął i dał piękny bluesowo-rockowo-soulowy koncert.
Co do Pearl Jam, to
stanęli na wysokości zadania, ciarki na plecach wystąpiły.
Później wrócili do Gdyni w 2014 roku i dali koncert, po którym do
dzisiaj mam mocno mieszane uczucia. Z jednej strony widok
pociągającego z butelki i coraz bardziej wstawionego Eddiego
Veddera, z drugiej porządne zaangażowanie reszty muzyków. Niby przyjacielska, ale trochę bełkotliwa i przydługa
konferansjerka między utworami. Sam nie wiem czy cieszyć się z
tego, że Eddie jest kompletnie wyluzowany niczym na spotkaniu ze
starymi przyjaciółmi. Czy może jednak było to (choćby
niezamierzone to jednak) lekceważenie i protekcjonalne klepanie po
plecach? Do dzisiaj nie wiem, co o tym myśleć.
Wracając do 2010 roku, to
tam przeżyłem swój najważniejszy koncert ze wszystkich dziesięciu
edycji. Oczywiście nie licząc Queens of The Stone Age, ale jak
niektórym wiadomo, oni są u mnie poza skalą. Pierwsza w nocy, Tent
Stage wypełniony może w jednej trzeciej. A jeszcze w tej jednej
trzeciej mówiąc oględnie, były osoby zmęczone długim
festiwalowym dniem. Do tego trochę ciekawskich nieznających grupy i
paru świrusów, którzy chyba przyjechali tylko na nich. I to raczej
nie byli Polacy. Pod sceną luzy jak nigdy. I wyskakują oni.
Pavement, legenda amerykańskiej niezależnej alternatywy lat 90. To
znaczy legenda tam, czyli w USA. Traktowana z nabożeństwem i
wpływowa niczym, dajmy na to, takie The Pixies. U nas niestety
niewiele znacząca. Goście dają zabójczy koncert dla garstki
zapaleńców i przypadkowych widzów. Pełen zaangażowania, radochy,
i poczucia humoru. Mimo gitarowego zgiełku atmosfera intymna jak w
małym klubie. Tak, tej kapeli bez uczucia zażenowania można było
wtedy powiedzieć z coachingowym zacięciem: jesteś zwycięzcą!
Rok 2011 był słaby. Taki
sobie line-up, katastrofalna pogoda, w dodatku z festiwalu wróciłem
z poważną kontuzją (pamiętajcie, silent disco to samo zło).
Primus wart zapamiętania. Jeszcze Twilight Singers i Fat Freddy’s
Drop. Co do reszty to sytuację uratować mógł tylko książę (z
muzycznej bajki). I uratował! Prince nie cackał się, pokazał co
to znaczy być gwiazdą (w dobrym tego słowa znaczeniu). Przyjechał,
zagrał, zostawił publikę z otwartym buziami. Kolejny koncert,
który zostanie już ze mną na zawsze.
W 2012 nastąpiła zwyżka
formy, ja głównie zapamiętałem wzruszający koncert Bon Iver i
zadziorno - progresywne The Mars Volta.
Ale dopiero rok później
nastąpił prawdziwy wybuch. Nick
Cave! Queens of The Stone Age! Pojechałbym
nawet tylko ze względu na nich, a w pakiecie byli jeszcze Blur, The
Editors, Skunk Anansie, The National i wielu innych. Ekipa mocna, jak
nie przymierzając, połączone składy Realu i Barcelony. O Nicku i
Bad Seeds powiem tylko, że kiedy już myślisz, że cię tak
sponiewierali, że już bardziej nie można, to oni ci swoim występem
mówią: nie synku, jeszcze z tobą nie skończyliśmy, posłuchaj
tego i popatrz na to! A Queens of The Stone Age? Gęba uśmiechnięta
i szaleństwo pod sceną. Poza skalą, konkurencją i kontrolą.
Najistotniejsze wspomnienie z moich dziesięciu Open’erów.
Pamiętam, że bałem się
trochę kolejnej edycji. No bo skoro rok wcześniej było trzęsienie
ziemi, to jednak będzie to trudno przebić. Ale forma została
utrzymana. Byli już wcześniej wspomniani Faith No More i Pearl Jam.
Bardzo dobry (choć wiem, że wśród moich znajomych, którzy ich
widzieli zdania są podzielone) koncert The Black Keys. I powrót
starego, dobrego znajomego, czyli Jacka White’a. Powrót bez wad.
Do tego bardzo silna sekcja kobieca (Haim, Warpaint, Lykke Li) i
niezawodny jak zawsze Greg Dulli razem z The Afghan Whigs.
Po tłustych latach
2013/2014 nastąpił...nie, nie chudy 2015, po prostu inny. Nie było
ewidentnych gwiazd, najciekawsze działo się poza główną sceną.
Było trochę spokojniej, ale nadal wartościowo artystycznie.
Father John Misty, z narcystycznym, ale jednocześnie pełnym ironii
występem, Alabama Shakes, gdzie pani Brittany wokalem prawie wyrwała
śledzie z namiotu, w którym występowali. Hardcorowcy z Refused z
piekielnie energetycznym i inteligentnym czadem. Wrócili też
Prodigy z szalonym show i zagrali tak, jakby tej nocy wzięli razem
wszystkie nielegalne wspomagacze, czyli gruchnę, buchnę i domek wam
zdmuchnę. Thurston Moore wzbudzający nostalgię za Sonic Youth i
starymi, dobrymi czasami. Swans z brzmieniem na granicy fizycznej
wytrzymałości. I piękny koncert St. Vincent na zakończenie
festiwalu.
A jak było w tym roku? Od
początku nerwowo. Tak to jest jak pierwszego dnia są o podobnych
porach (i nakładają się na siebie) koncerty PJ Harvey, Savages i
Florence and the Machine. Naprawdę jeżeli chciało się je
wszystkie zobaczyć, bardzo trudno było uniknąć panicznego i
bezładnego biegania między scenami. Jedynie Tame Impala przyjemnie
ukoiło mi później skołatane nerwy. W czwartek danie główne,
czyli Red Hot Chili Peppers. Też dziwna sytuacja, tego dnia Open’er
piłkarski, mecz Polska-Portugalia, ci co nie poszli oglądać meczu,
stoją koło mnie i w trakcie koncertu patrzą się w ekrany
telefonów śledządz wynik. Zespół bardzo się starał, było
lepiej niż ok, ale w moim sektorze klimatu nie było. Klimat był za
to następnego dnia na LCD Soundsystem. Niby znając ich płyty i
reputację wiedziałem, że może być nieźle, ale to było bardzo
daleko od nieźle, było rewelacyjnie! Szybki przeskok na Korteza,
żeby zobaczyć jak się fajnie ten artysta rozwija i powrót na
Sigur Ros (złoty medal za oprawę i scenografię). Ostatniego dnia
drugi najważniejszy koncert festiwalu, czyli robimy rozpierduchę z
At the Drive-In. Z pewnych względów to nie będzie edycja zaliczana
do moich ulubionych, w pamięci zostanie parę koncertów i silna
ekipa koleżeńska.
Nie o wszystkich ważnych
koncertach w ciągu tych dziesięciu edycji wspomniałem, bo się nie
da, ale to nie znaczy, że nie pamiętam (Tinariwen, Public Enemy,
Gogol Bordello, Jessie Ware, Die Antwoord, Rudimental, The Kills,
Interpol, Moby, D’Angelo & The Vanguard, Magnificent Muttley,
Domowe Melodie, Mary Komasa, Fisz Emade Tworzywo i wiele innych).
Celowo nie pisałem też o
całej pozamuzycznej otoczce, wysokich/niewysokich cenach,
dobrym/niedobrym żarciu, wszelkich utrudnieniach/udogodnieniach, kto
był ten ma pewnie zdanie wyrobione. U mnie to wszystko później się
jakoś zaciera i zachodzi mgłą, ale koncerty i spotkani czy poznani
tam ludzie nigdy.
Czyli do zobaczenia w
przyszłym roku w wiadomym miejscu.
Michał Jędrasik
PS. Wpis dedykowany
Łukaszowi Jędrasikowi. Z podziękowaniami za Open’er 2015, ze
szczególnym uwzględnieniem koncertu The Prodigy. Wszyscy byliśmy
tam wtedy czystą radością. Mam nadzieję, że gdziekolwiek się
teraz znajdujesz, jesteś równie szczęśliwy jak wtedy.